Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sławomir Piechota: Niepełnosprawność? Ona siedzi tylko w głowie

Robert Migdał
Sławomir Piechota
Sławomir Piechota Tomasz Hołod
Rozmowa ze Sławomirem Piechotą, posłem Platformy Obywatelskiej.

Piękny obraz wisi u Pana na ścianie...

Marc Chagall to mój absolutnie ulubiony malarz. A na tym obrazie jest biblijna historia króla Dawida. Zastanawiałem się, dlaczego Marc Chagall był tak zafascynowany postacią tego króla...? Malował go wiele razy, na wielu obrazach.

I?

Król Dawid to taka przypowieść o życiu wielu ludzi, w tym polityków. Że jeśli znajduje się łaskę, to można daleko zajść. Ale też jest to opowieść o tym, że jeżeli się zapomni o wartościach, które kiedyś tę drogę torowały, otwierały, to można strasznie, bo z hukiem, spaść...

Wisi on na Pana ścianie i przypomina: "Sławek, pamiętaj, uważaj, żebyś się nie zagalopował, żebyś z hukiem nie spadł"?

Akurat u mnie nie wisi dla przypominania. Mnie po prostu fascynują te klimaty Chagalla: między Witebskiem a Jerozolimą, świat Żydów na Białorusi, świat Żydów - tułaczy. To dla mnie obraz o życiu każdego człowieka. Ta wędrówka życia wcale nie musi rozgrywać się w rozległej przestrzeni i dalekich podróżach, to mogą być te wszystkie dni, które zwyczajnie przeżywamy, pośród ludzi, których spotykamy.

Pan spotkał wyjątkowych, ciekawych ludzi w swoim życiu?

Tak, mam szczęście do ludzi! I nie mówię tu tylko o politykach, mówię o wspaniałych, zwykłych ludziach. Choć i wśród polityków zdarzają się ciekawi ludzie, którymi media się za bardzo nie interesują, bo nie są to ostre i zaczepne "Palikoty" czy "Kurskie". Dla mnie takim fascynującym człowiekiem jest mój kolega z Kwidzyna - Jurek Kozdroń, teraz przewodniczący sejmowej komisji kodyfikacyjnej, znakomity prawnik, a kiedyś jeden z pierwszych sędziów wyrzuconych w stanie wojennym z pracy. Syn chłopów mazurskich. Ja się go pytałem: "Jurek, czemu ty się tak postawiłeś? Dlaczego?".

Był wtedy - w roku 1981 - bardzo młodym prezesem sądu rejonowego. Jak dostał dekret o stanie wojennym i jak mu się przyjrzał, to zebrał sędziów i powiedział: "Dopóki ja tu jestem prezesem, to w oparciu o to nikt wyroku nie wyda". Nazajutrz już nie był... Potem przez pół roku nie miał pracy, bo nawet do kopania rowów go nie chcieli. Pytałem więc: "Dlaczego to zrobiłeś?". A on mi na to: "Bo wiedziałem, że jak zrobię jeszcze jeden krok, jak wdepnę w to bagno, to nigdy się z niego nie wyrwę". Wiem, że w polityce są ludzie, dla których polityka jest celem samym w sobie; tacy będą robić wszystko, żeby się w tej polityce utrzymać, zajmować ważne stanowiska. I są tacy, dla których polityka jest narzędziem, sposobem rozwiązywania spraw wspólnych, spraw publicznych.

Tylko nie o polityce, proszę... Wróćmy do Marca Chagalla. Jest Pan nim zauroczony.

Pierwszy raz spotkałem się z nim w jego witrażach w Moguncji, w kościele św. Stefana.
Stał Pan jak zaczarowany przed tymi witrażami?

Tak, w ciemnym, wyciszonym wnętrzu podniesionego z zupełnej ruiny kościoła dotarło do mnie, jak niesamowity to człowiek. Żył 98 lat. Wyjechał z rodzinnego Witebska jako syn handlarza śledzi i odbył wielką podróż życia. A umarł przy pracy. Uciekł z Europy przed zagładą, przyrzekając, że jego noga nigdy nie stanie na niemieckiej ziemi. A jednak dał się namówić - choć trwało to wiele lat - na wykonanie witraży do zniszczonego w czasie wojny niemieckiego, katolickiego kościoła… Podążam jego śladami. Byłem w Nicei, w jego wyjątkowym Muzeum Przesłania Biblijnego. Byłem w Jerozolimie również po to, by zobaczyć jego witraże w synagodze kliniki uniwersyteckiej. Byłem na maleńkim cmentarzu w sercu Prowansji, gdzie go pochowano. Nawet plan podróży tak układałem, żeby dotrzeć do miejsc związanych z Chagallem.

Długo już trwa ta Pana fascynacja Chagallem?

Od 1986 roku, odkąd dotarło do mnie, jaki to był niesamowity człowiek: Żyd, a wielokrotnie nawiązywał do wątków z Nowego Testamentu, od którego ortodoksyjni Żydzi bardzo się dystansują. Jego fascynacja królem Dawidem sprawiła, że ja sam zacząłem się szczegółowo wczytywać w jego historię. Bo to historia, która jakoś każdego z nas dotyczy. Od małego chłopca, pasającego ojcowskie stada owiec i kóz, przez bohatera i zwycięzcę Goliata, po wielkiego króla, który zapomniał o wartościach...

Ten obraz, który u Pana wisi na ścianie, to oryginał?

Skądże (śmiech). Porażają mnie ceny oryginałów. Takie proste litografie Chagalla, które oglądałem w galeriach we Francji czy w Wenecji, kosztują od kilku tysięcy do nawet 60 tysięcy euro. Nigdy nie było we mnie tęsknoty, żeby posiadać oryginalny obraz Chagalla. Wystarczy mi, że mam wiele albumów z jego pracami. Wystarczy mi, że mogę w muzeum podziwiać jego obrazy, a mógłbym to robić wiele razy, godzinami. Tyle że wtedy moja rodzina się denerwuje: "Nie po to przyjechaliśmy tyle kilometrów, żeby teraz codziennie być w muzeum!". To ja im mówię: "Idźcie na lody, wypijcie każdą ilość kawy, ja funduję, a mnie tu dajcie tylko dwie godziny spokoju".

Co w nim jest takiego fascynującego?

Chagall najpiękniej malował miłość. Nawet kiedy miał już ponad 80 lat, malował takie obrazy zakochanych, które każdego, kto odczuł kiedykolwiek miłość, muszą rozgrzać do czerwoności. I to bardzo prostymi, a jakże wyrazistymi środkami.

Pana rozgrzewa do czerwoności?

Tak, jestem nim zachwycony. Również tym, jak kochał swe dwie żony.

Jednocześnie?

Nie (śmiech). Pierwsza żona była córką bogatego witebskiego jubilera, on synem biednego handlarza śledzi. Był to mezalians niesłychany! Ale po rewolucji, kiedy mordowano bogatych, to dzięki niemu i jego biednemu pochodzeniu ona przeżyła. Obrazy Chagalla świadczą, jak byli szczęśliwi. Ale w USA, gdzie schronili się przed nazistami, Bella umarła nagle jesienią 1944 roku.

Gdy dostanę się do teleturnieju "Milionerzy" i padnie pytanie o Chagalla, to jako "telefon do przyjaciela" podam Pana numer.

Jesteśmy umówieni... Jeszcze tylko jedna rzecz o Chagallu: wiele lat później, już po po-wrocie do Francji, poznał Vavę - Valentine. Żeni się powtórnie i z nią żyje do końca. I znowu maluje. Miłość uskrzydla. Jak on musiał być zakochany...
Pana też miłość uskrzydla?

Zdecydowanie tak.

Ma Pan duszę bardziej romantyka czy bardziej faceta - twardziela?

Lubię filmy Woody'ego Allena. I to chyba jest odpowiedź na pana pytanie. Uważam, że to jest genialny obserwator, który ma odwagę mówienia tego, co my często myślimy, ale nie mamy odwagi powiedzieć.

Lubi Pan jego poczucie humoru?

Bardzo.

A jego ostatni film, "Vicky Cristina Barcelona", Pan oglądał?

Oczywiście. Ale za najlepszy i tak uważam "Wszyscy mówią: kocham cię".

To pewnie jak Pan poleciał do Nowego Jorku, to godzinami siedział w Central Parku, na Manhattanie, gdzie Woody Allen uwielbiał umieszczać akcje swoich filmów.

On tak pokazuje Nowy Jork, że aż chce się tam wciąż wracać. Chciałem kiedyś pokazać rodzinie - obsypany nagrodami - "Manhattan" Allena, przejść jego śladami, ale jakoś nie poczuli zachwytu... A mnie porusza ten tłum ludzi, ten gwar i ruch, muzyka Gershwina, Central Park, biały zimą i rozkwiecony wiosną.

A oprócz filmów Allena?

Rzadko poza Allenem oglądam coś kilka razy. A i tak Allena raczej muszę oglądać sam, bo… moja żona utyskuje: "Mam już go dość, nie katuj, ile razy można to samo oglądać". A ja: "Wszyscy mówią: kocham cię" znam już prawie na pamięć: bo jest tam i Paryż, i Wenecja, w której tak bardzo bym chciał trochę dłużej pomieszkać...

Mieszka Pan we Wrocławiu, który jest nazywany Wenecją Północy.

Tak, ale tu nie chodzi tylko o dużą liczbę mostów. Wenecja to jest miasto bez samochodów. A czy my sobie dzisiaj potrafimy wyobrazić Wrocław bez jednego auta na ulicy? Najbardziej lubię Wenecję, gdy nie ma tłumu turystów, którzy ją zadeptują: tak przed 11 rano i po 7 wieczorem. Grają trzy orkiestry na placu św. Marka. Dla mnie Wenecja to miasto, gdzie słychać barwny i głęboki dźwięk ciszy… Ten brak aut, rowerów. Cudo. To miasto dla "Piechotów" (śmiech). Cudowne jest to, że tam wszędzie można dojść w kilka, kilkanaście minut, choć dla mnie oczywiście uciążliwe są mosty i mostki. Ale jak się dobrze opanuje sztukę korzystania z tramwajów wodnych, to nawet na wózku można śmiało wędrować. Woody Allen potrafi o tym opowiadać prawdziwie, a przy tym pogodnie i romantycznie...

No proszę, polityk, a romantyczna dusza w nim siedzi. Kto by pomyślał...

Myślę, iż to pozory, że ludzie są tacy oschli. Oczywiście świat wielu kręci się wokół pogoni za sukcesem, pieniędzy, wokół narzekają, że ich nie stać na to, na tamto. A przecież pieniądze nie wszystko załatwią i nie zawsze od nich najwięcej zależy. Często, słysząc narzekania i wołanie o pieniądze, proponuję: wyobraźmy sobie samochód - jest zatankowany do pełna, ale... nie ma jednego koła. Mimo pełnego baku nie pojedzie! Więc to nie jest sprawa tylko pieniędzy. W życiu też tak jest.
A oprócz "Wszyscy mówią: kocham cię"?

"Złote lata radia" - zbiór barwnych i soczystych anegdot z lat 30., 40. ubiegłego wieku.

A jeśli nie Allen?

"Dobry rok" - Ridleya Scotta. Oglądałem już pewnie więcej niż dziesięć razy. To film dla zwariowanych, dla wszystkich tych, którzy żyją w bezdechu, w szalonym tempie. O zagubionej umiejętności smakowania małych, codziennych przyjemności. Trochę też o nas…
To żona ma z Panem cudownie. Mieć w domu faceta romantyka to duży plus.
Chyba oboje mamy ze sobą dobrze. I tak już prawie 25 lat, nasz syn w tym roku zdał maturę, a córka kończy pierwszą klasę liceum. Mam mocne poczucie, że się ze sobą dobrze odnaleźliśmy.

Dobraliście się na zasadzie przeciwieństw czy podobieństw?

Na pewno jesteśmy różni. Moja żona na przykład nie cierpi Chagalla, Allena ogląda z grzeczności, żeby mi nie robić przykrości. Ja lubię głośniej słuchać muzykę, może dlatego, że jestem lekko głuchawy, a żona mówi - "Fajna muzyka, tylko dlaczego tak głośno?".

A jak się spotkaliście?

Dzięki temu, że na studenckim obozie w Krynicy Morskiej szukaliśmy czwartego do brydża. Ktoś nam powiedział, że jest tu taka jedna dziewczyna z politechniki, która podobno umie trzymać karty i nawet wie, o co w tym chodzi. A po chwili okazało się, że ona najlepiej z nas umie grać w brydża, co oczywiście dla nas, trzech facetów, było nieco irytujące: bo nie dość, że nas ogrywała, to jeszcze wytykała, gdzie popełniamy oczywiste "babole", bo przegrywaliśmy z kretesem. Prawda była brutalna: nie umieliśmy liczyć punktów, przewidywać, kto ma jakie karty i jak to rozegrać.

To Pana w niej ujęło?

Znamy się od 30 lat...

Do dzisiaj gracie w brydża?

Już nie gramy (śmiech). Pewnie dlatego, że permanentnie bym przegrywał...

A oprócz brydża? Poker?

Nie, wolę dobre filmy, ale oglądane w domu, bo coraz bardziej nie lubię kina.

Dlaczego?

Ze względu na uciążliwy smród popcornu i rozmowy komórkowe za plecami. To mi bardzo psuje przyjemność oglądania filmu. Parę razy wyszedłem w połowie filmu, bo nie byłem w stanie wytrzymać takiego "towarzystwa". Więc jak film, to najchętniej w domu. W dobrym towarzystwie i przy buteleczce wina. Przy czym w kwestii wina też się z żoną różnimy: ona zdecydowanie preferuje białe, a ja czerwone. I tu mamy problem, bo jak tak w pojedynkę z całą butelką się zmagać... To kłopot. Dlatego idziemy nieustająco na kompromisy: wiem, że jak już pijemy czerwone, to nie może być hiszpańskie, bo bywa ciężkie. Więc jak pijemy razem czerwone - to raczej włoskie, lżejsze. Ja w rewanżu, następnym razem przystaję na butelkę białego wina - najlepiej jakiś łagodny riesling.

To może trzeba gości zapraszać: wtedy i jedna, i druga butelka pójdzie w całości.

Nasz dom jest szeroko otwarty. Wielu nas odwiedza i rzeczywiście nam przy tych butelkach pomagają (śmiech).
Zna się Pan na winach?

Tylko na tyle, żeby wybrać coś, co mi smakuje. Lubię, kiedy latem podróżujemy w winnych okolicach: Prowansja, Toskania, dolina Renu. Lubię sprawdzać smaki i aromaty, wędrując szlakiem winnic.

Jest Pan smakoszem? I nie pytam tu tylko o wino: czy jest Pan taką osobą, która wrzuca w siebie jedzenie, żeby "zjeść i mieć z głowy", czy też delektuje się Pan każdym kęsem?

Gdybym miał jeść cokolwiek i byle jak, tobym wcale nie jadł. A już najbardziej nienawidzę jeść w pośpiechu. Lubię jeść spokojnie. Uwielbiam czerwone wino do dobrego kawałka mięsa: krwistego befsztyku - Amerykanie potrafią cudownie zrobić takie mięso na domowym grillu. Moja żona też tak potrafi. Zresztą, ona tak cudownie gotuje...

A co jej najlepiej wychodzi?

Mnóstwo jest takich rzeczy. Uwielbiam jej kurczaka w potrawce - to jest moje ulubione danie; a do tego marchewka na gorąco, duszona, i ryż. Wyśmienite robi lasagne. Pan lubi takie jedzenie?

Oczywiście! Uwielbiam kurczaka. Uwielbiam dobrze zjeść...

...a fantastyczne placki ziemniaczane mojej żony; palce lizać! To nie jest taki zmokły i miękki rodzaj naleśnika. Jest złocisty, chrupiący, grubo zmielony, delikatny smak, z cebulką. Do tego sól, zimny kefir...

Niech Pan już przestanie, bo jestem przed obiadem i już nie mogę wytrzymać, gdy Pan tak opowiada. Ślinka mi leci... Mówił Pan, że lubi słuchać głośnej muzyki. Czego Pan najbardziej lubi słuchać?

Bardzo różnie. Im bardziej się starzeję, tym bardziej lubię słuchać muzyki klasycznej. Ale lubię też flamenco, a flamenco nie da się przecież słuchać cicho. Lubię też Bacha, Chopina. I lubię Andreę Boccellego, kocham piosenki Barbry Streisand - w tym wyjątkowo jesteśmy zgodni z żoną. Lubię elektryzujące brzmienie skrzypiec Nigela Kennedy'ego - uważam, że on się cieszy tą muzyką, bo jak ktoś odwala swoją robotę, to to widać. Jego koncerty to prawdziwa bajka!

A z polskich?

Lubimy z żoną Wojciecha Młynarskiego. Najlepiej nam się go słucha w samochodzie, bo wtedy można dobrze wsłuchać się w słowa. Tak samo piosenki Agnieszki Osieckiej.

No tak, we Wrocławiu są takie korki, że spokojnie można przesłuchać kilka płyt.

W korkach to inne emocje rządzą ludźmi (śmiech). Lepiej jechać i słuchać. Na przykład Leonarda Cohena, bardzo go lubię w wykonaniu Macieja Zembatego. Ale jednak Młynarski i Osiecka to numer jeden. Mamy w aucie po kilka płyt każdego z tych artystów.

Słuchając Pana, można mieć wrażenie, że jest Pan taką siłą spokoju. Tak jest rzeczywiście, czy tylko dzisiaj jest Pan taki wyciszony? Ma Pan kiedykolwiek napady furii?

Generalnie staram się trzymać emocje pod kontrolą, ale są takie chwile, kiedy widząc bezmiar głupoty, nie wytrzymuję.

Kiedy ostatnio widział Pan taki bezmiar głupoty?

Kiedy zobaczyłem Franza Kafkę w wersji hard w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. Konkretna sytuacja firmy, która istnieje w Polsce od 50 lat, zatrudnia ponad 1200 ludzi, a poszłaby na dno, bo jeden urząd zarzucał drugiemu, a w zasadzie samemu sobie, wydanie wadliwej decyzji, a całe skutki tej przepychanki biły w firmę. Udało się przerwać tę biurokratyczną machinę. Na szczęście na czas.
Zdarza się Panu przeklinać?

Zdarza, ale wstydzę się tego i staram się być powściągliwy, bo uważam, że to nie rozwiązuje problemów...

...ale cudownie rozładowuje emocje.

Dużo lepiej rozładowuję emocje, gdy oglądam mecze NBA.

O, lubi Pan koszykówkę?

Uwielbiam. I jestem dumny, że mój syn gra w koszykówkę - jego szkoła zajęła trzecie miejsce w rozgrywkach wrocławskich szkół średnich. I Wojtek miał w tym swój udział. Bo w jednym meczu rzucał ponad 30 punktów.

Gortatowi Pan kibicuje?

Tak, uważam, że to właśnie w sporcie jest piękne, iż jego drużyna, z którą pewnie niewielu wiązało większe nadzieje, zaszła tak wysoko.

Widział Pan kiedyś na żywo mecz NBA?

Miałem to szczęście dwa razy - zawsze w Charlotte. Rzeczywiście to wielkie, barwne i porywające widowisko!

Brakuje Panu takich widowisk we Wrocławiu?

Bardzo, a zwłaszcza brakuje mi koszykówki. Bo w tych najlepszych czasach na mecze chodziliśmy całą rodziną. Wówczas przeżywało się dobre emocje. Bo wtedy się krzyczy różne rzeczy, zaciska palce, wrzeszczy i stres z człowieka schodzi.

Pan jakiś sport uprawiał?

O, to były bardzo stare czasy. Miałem przecież 12 lat, kiedy się rozwaliłem na rowerze.
Od 12. roku życia jeździ Pan na wózku?

Tak, za szybko jechałem... Ale widocznie tak musiało być, bo inaczej bym tu z Panem dzisiaj nie gadał, gdybym jechał po bożemu. Ilu fantastycznych ludzi bym nie poznał, przecież bym nie pojechał do Ameryki, gdybym się nie przesiadł na "czterokołowca".

12 lat, to był Pan chłopcem...

Piąta klasa szkoły podstawowej.

Świat się Panu wtedy zawalił?

Tak, ale na pewno dla 12-latka to jest jednak łatwiejsza sytuacja do przejścia, niż jeśli taki 17-, 18- czy 19-latek skacze do wody i ląduje na wózku. Na przykład mój kolega Romek Ziaja - wylądował na wózku po pierwszym roku studiów. Ja, w wieku 12 lat, nie przyjąłem tego jak koniec świata. "No, złamany kręgosłup? I co z tego? Ludzie łamią rękę, nogę... kilka tygodni w gipsie" - tak sobie wtedy myślałem. Chyba dzieciakowi jest łatwiej wierzyć, że jest to sytuacja chwilowa, a zanim dojdzie do świadomości, że to jest na zawsze, to upłynie sporo czasu. A czas oswaja z tą nową sytuacją.

Pan dość szybko oswoił się z nową sytuacją?

Nie, chyba niespecjalnie szybko. U mnie to trwało chyba z dziesięć lat.

Dopiero na studiach?

Tak, wtedy zobaczyłem, że ludzie są różni: jedni mają długie włosy, inni zafarbowane na pomarańczowo, inni są na wózku. Każdy jest inny i na swój sposób "dziwny"...
Na studiach Pan żeglował...

O tak! A nawet organizowałem obozy żeglarskie. Ale raczej wolę być pasażerem. Nie byłem w stanie się w tym wszystkim rozeznać: linka w tę, linka w tamtą, uważać, czy mnie ten maszt walnie, czy nie walnie... Chętnie więc grzecznie siedziałem na łodzi.

A poza studiami? Kiedy nastąpił taki kolejny przełom, że uwierzył Pan w siebie?

Taki moment, który postawił mnie na nowo na nogi, to małżeństwo, narodziny dzieci, kiedy poczułem, że znowu żyję normalnie. Że nie jestem przez to, że nie chodzę, wyautowany. Bo tak to jest ten lęk, że wiele rzeczy jest straconych. Jak oglądałem wielu ludzi w podobnej do mojej sytuacji, to najczęściej żyli w zamknięciu, z jakiejś renty, w ciągłym narzekaniu, że im smutno, a ta renta jest nędzna. A ja myślę, że to, co ludzi na wózkach pozbawia szansy na normalne życie, to to, że nie mają odwagi normalnie żyć. Jest takie mądre powiedzenie, bardzo mi bliskie: "Nie dlatego przestajemy kochać, że się starzejemy, tylko dlatego się starzejemy, że przestajemy kochać". Jeżeli ludzie mają marzenia, to okazuje się, że nie ma takiej przeszkody, której nie może pokonać siła ducha.

Dla mnie takim fenomenem jest nasz poseł z Katowic - Marek Plura. Z 10. miejsca na liście zrobił czwarty wynik w wyborach do Sejmu. Na ostatnie imieniny Marek podarował mi piękny album Salvadora Dalego. Napisałem SMS-a, że mu bardzo dziękuję, bo odkrywam coś niezwykłego. I dostałem od Marka taką oto odpowiedź: "Salvador, moja pierwsza fascynacja. Dzięki niemu zrozumiałem, że wszystko jest możliwe, nawet to, co niezwykłe. Później moja fascynacja druga: święty Ignacy Loyola - dzięki niemu zrozumiałem, że wszystko jest możliwe. Nawet to, co zwykłe. A wszystko to pod jednym niebem". Marek Plura, który jest w bardzo poważnej sytuacji zdrowotnej - ma postępujący zanik mięśni - i który ma marzenia, ma dwójkę dzieci, żonę, wiele podróżuje. W sytuacji takiej jak on - wielu by się poddało i żyłoby własnym żalem. A on żyje pełnią życia.

Czyli ta niepełnosprawność siedzi w głowie?

Tak, to jest w głowie. Przykład: Romek Ziaja. Po pierwszym roku studiów złamał kręgosłup tak, że do dzisiaj nie rusza ręką: on sam nie zje, sam się nie napije. A krok po kroku zbudował swoją firmę. Dzisiaj to jest agencja modelek. Wyjechał na Islandię, był w Polinezji Francuskiej, na Karaibach. Pytałem go: "Romek, jak to się stało, że zająłeś się biznesem?" A on mi na to: "Przecież ktoś musiał pomóc rodzinie…". Ta niepełnosprawność jest pewnym stereotypem: "O, jaki skrzywdzony, jaki biedny, bo niepełnosprawny".

Jestem przekonany, że wielu ludzi, którzy nie są niepełnosprawni, ma większe problemy niż ci, którzy są niepełnosprawni. Na przykład dzieci z rozbitych rodzin, rozerwane między mamę i tatę. Albo ludzie, którzy nie mają pracy. Więc myślę, że człowiek niepełnosprawny ani nie musi być skrzywdzony przez los, ani nie musi być biedny. Ważne jest to, co ma w głowie: nie chodzi, nie słyszy, ale ma marzenia! Taka Agnieszka Konewczyńska - całkowicie głucha dziewczyna. Skończyła architekturę we Wrocławiu, poszła na studia do Wiednia, a teraz pracuje w zespole projektującym przebudowę opery paryskiej. Należy do najzdolniejszych architektów młodego pokolenia. Dziewczyna, która nic nie słyszy, mówi biegle nie tylko po polsku, ale i po niemiecku, i po angielsku. To jest kwestia tego, czy mamy marzenia.

Pan ma marzenia?

Pewnie, że tak. Całe życie mam marzenia. Jedne się spełniają, o innych zapominam, a nowe się pojawiają. Wielkie było marzenie, by mieć dom i rodzinę - najważniejsze miejsce na świecie. Mieć kogo kochać, do kogo wracać, czuć się potrzebnym i kochanym. A drugim - były podróże. Może wynikało to stąd, że miałem być przecież skazany na siedzenie w miejscu i w zamknięciu, bo cóż można na wózku? Paradoks, że z czworga rodzeństwa to ja podróżuję najwięcej. Ale i tak zawsze z radością wracam do Wrocławia...

Lubi Pan Wrocław?

To jest tak jak z tym domem. Bez ludzi, którzy tu są, których znam, z którymi się przyjaźnię, to nie byłoby takie cudowne miasto. Wrocław - to dla mnie nie tyle miejsce i wypełniające je budynki, to przede wszystkim ludzie, których tu spotykam i wśród których żyję.

We Wrocławiu niepełnosprawni są traktowani jak ludzie drugiej kategorii?

Nie. Wiele razy się przekonywałem, że wielu ludzi chętnie pomoże, tylko trzeba zrobić ten pierwszy ruch. Powiedzieć: "Człowieku, czy możesz mi pomóc?". Wiele razy jeżdżę sam i od pewnego czasu nie pakuję wózka do auta, tylko zazwyczaj kogoś proszę, żeby mi go wrzucił do bagażnika. I nie spotkałem się, żeby mi ktoś złośliwie odmówił. Niekiedy słyszę: "Przepraszam, bardzo się spieszę" lub "Nie mogę, bo mam chory kręgosłup". Ale poza tym zawsze pomagają.

A ma Pan wrogów?

Jak mówi ksiądz Orzechowski: "Nie bój się, jeśli masz wrogów, bo to znaczy, że robisz coś, co niektórym może być nie w smak. Musiałbyś się bać, gdybyś nie miał wrogów. Bo to by znaczyło, że nic nie robisz, że może jesteś nikim". Więc ja mam poczucie, że są i tacy, którzy nie są - delikatnie mówiąc - moimi sympatykami.

Ludzie Panu czegoś zazdroszczą?

Nie wiem, a zazdroszczą?

Pewnie tak: sukcesu, popularności...

Jeśli ktoś mi czegoś zazdrości, to mogę mu tylko powiedzieć: "Człowieku, ty też możesz". Skoro mnie się udało, to każdemu się uda. Trzeba tylko mieć marzenia. I pracować, by się spełniły...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska