Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Szmajdziński: Umiem strzelać, a i czołg bym poprowadził

Robert Migdał
Jerzy Szmajdziński
Jerzy Szmajdziński Fot. Piotr Krzyżanowski
Rozmowa z Jerzym Szmajdzińskim, wicemarszałkiem Sejmu, posłem legnicko-jeleniogórskim SLD i byłym ministrem obrony narodowej.

Ma Pan problemy z pamięcią?

Generalnie nie, ale może się tak zdarzyć, że jakiegoś zdarzenia, jakiejś sytuacji mogę nie pamiętać. Przy tak intensywnym życiu, jakie prowadzę, to rzeczywiście mogę czegoś lub coś zapomnieć...

Pytam o to, bo słyszałem, że dużo ważnych spraw zapisuje Pan na żółtych, samoprzylepnych
karteczkach...

Oj tak, wiele rzeczy zapisuję na karteczkach. To mi pomaga w pracy. Ale to nie jest spowodowane moimi kłopotami z pamięcią. Zapisuje ważne, bieżące sprawy do załatwienia, żeby móc szybko do nich wrócić i je skończyć. To mój sposób na pracę.

Całe biurko jest oblepione żółtymi karteczkami?**
No, jest ich sporo...

A te najważniejsze sprawy, jak rocznica ślubu, urodziny żony, dzieci, to Pan pamięta?**

To staram się pamiętać. Ale też żona mi przypomina, tak na wszelki wypadek, o ważnych datach dzieci, a dzieci o ważnych datach związanych z żoną.

To kiedy urodziły się Pana dzieci?

18 października - to pamiętam - a z imieninami syna to mam już w ogóle ułatwione zadanie, bo ma na imię Andrzej, więc składam mu życzenia w andrzejki.

Jest Pan gadżeciarzem? Palmtopy? Elektroniczny notatnik Blackburry, jak prezydent USA Barack Obama?
Nie, bo byłem świadkiem wielu takich wypadków, kiedy moi znajomi potracili pamięć w jednym czy drugim gadżecie, który mieli i potem czekały ich straszne kłopoty, żeby to odtworzyć. Poza tym gadżety to złodziej czasu, a ja mam czasu tak mało, że nie tracę go na takie zabawy.

Ale kiedy był Pan małym chłopcem, to bawił się w wojnę: latał z patykiem po podwórku i krzyczał "tratatata"?

Oczywiście, że tak. No bo jak we Wrocławiu można się nie bawić w wojnę? Do 13. roku życia mieszkałem na ul. Konopnickiej, potem przeprowadziliśmy się na Grabiszynek - w okolice pl. Pereca i ul. Grabiszyńskiej - mieszkaliśmy 700-800 metrów od Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych, więc siłą rzeczy wojna była jedną z naszych zabaw. A do tego wujek był zawodowym oficerem, służył w Jeleniej Górze, i kiedy przyjeżdżał, to zawsze mi dawał, żebym sobie założył na głowę jego czapkę kapitana. I ubrany w taką czapkę meldowałem mu, jak wyglądają moje postępy w nauce.
Pozwalał chociaż na chwilę wychodzić w tej czapce na podwórko, żeby inni koledzy zzielenieli z zazdrości?

Tak, mogłem wychodzić, ale niedaleko, bo mógł przejeżdżać jakiś patrol żandarmerii i wujek mógłby mieć problemy.

No to dzięki wujkowi był Pan, choć na chwilę, bohaterem podwórka. A do dzisiaj coś Panu zostało z tego zamiłowania do wojskowych czapek, munduru?

Kiedyś miałem problemy przez to, że chodziłem w kurtce wojskowej. To było w stanie wojennym. Zostałem w takiej kurtce złapany na ulicy. Musiałem się tłumaczyć, ba, nawet stanąłem przed kolegium do spraw wykroczeń...

Ile Pan dostał na tym kolegium?

Nic, sprawa została umorzona. Ze względu na niską szkodliwość społeczną. Było to z mojej strony naruszenie prawa stanu wojennego ale na pytania: "Z której jednostki dostałem tę kurtkę", udzielałem odpowiedzi wymijających, żeby na nikogo nie skierować oskarżeń.

No to ładnie, że nikogo Pan wtedy nie sypnął. Ale dzisiaj proszę powiedzieć, czemu paradował Pan po mieście w tej wojskowej kurtce i skąd ją miał?

Stan wojenny zastał mnie w Warszawie. Nagle na dworze zrobiło się zimno, a ta wojskowa kurtka to była najcieplejsza rzecz, jaką miałem. Wtedy jeszcze pracowałem w Warszawie, a dom i szafę z ubraniami miałem we Wrocławiu. A pech chciał, że nie zdążyłem jeszcze sobie zabrać tych cieplejszych ubrań do stolicy. I któregoś dnia, przed świętami Bożego Narodzenia, pojechałem na imieniny do koleżanki z pracy, która miała na imię Ewa. I w trakcie powrotu z tych imienin mnie złapano. A skąd miałem kurtkę? Dzisiaj też tego nie powiem. (śmiech)

Kurtkę Pan stracił bezpowrotnie?

Niestety, do dzisiaj tego żałuję.

Wielu mężczyzn uwielbia przebierać się w mundur i biegać po lasach, nieczynnych fabrykach: strzelają do siebie plastikowymi kulkami, kulkami z farbą, czyli jak dzieci bawią się w wojnę. Pana to nie pociąga? Nie pobiegałby Pan teraz z pistolecikiem po lesie?

Nigdy mnie coś takiego nie pociągało: ani na niby, ani na serio. Żadna broń, żadne myślistwo, które absorbuje wielu moich znajomych. Ja się koncertuję na sporcie, na kulturze. Gdybym dołożył do tego jeszcze myślistwo, to nie byłoby mnie w domu.
Żona nie byłaby zadowolona?

Na pewno nie. Woli, żebym spędzał noce w domu, a nie na ambonie, w lesie.

Militaria Pana nie kusiły? Czołgi? Odrzutowce?

Nie, nawet kiedy byłem ministrem obrony narodowej, to nigdy nie chciałem się fotografować ani na strzelnicy, ani w czołgu, ani w samolocie, bo uważałem to za sztuczne, takie infantylne. Uważam, że w mundurach mają chodzić, a czołgami jeździć ci, którzy tym się zajmują na co dzień: ktoś, dla
kogo to jest praca. A gdy inni to robią, to jest popisywanie się.

Umie Pan strzelać?

Tak, czołgiem też bym potrafił się przejechać, ale uważałem, że nie tym mam epatować.
A wracając do tego myślistwa. Może nie lubi Pan zabawy z bronią, bo lubi Pan zwierzęta?
To oczywiście jest główna przesłanka.

Nie mógłby Pan zabić zwierzęcia?

Nie.

Czytałem, że mocno zaangażował się Pan w obronę fok kanadyjskich?

Tak, nawet ta sprawa została już załatwiona. Parlament Europejski przyjął już stosowne rozporządzenie i Polska musi się do niego dostosować: nie może sprowadzać futer fok, które są wcześniej zabijane w okrutny sposób.

A czemu akurat foki?

Wystarczyło, że przeczytałem opis, w jaki sposób się je morduje.

Serce ściska?

To inna postać ludobójstwa. Nie można dawać zgody, żeby kilkumiesięczne zwierzątka tak traktować, tak bestialsko zabijać, i to tylko po to, żeby ktoś mógł sobie nosić ładną torebeczkę z foczej skóry.

Jest Pan wrażliwym mężczyzną?

Potrafię być wrażliwy. Tak zostałem wychowany przez mamę i tatę. Mówiąc szczerze, w domu nam się nigdy nie przelewało, w związku z czym to budowało moją wrażliwość. Wychowywałem się w trudnych czasach, w latach 50. Wielu rzeczy nie było i potrafię zrozumieć ludzi, którzy z nie własnej winy potrafią się znaleźć w trudnej sytuacji.
Patrząc na Pana, zastanawiam się, czyma Pan problem ze zbędnymi kilogramami? Efektem jo-jo?
Staram się trzymać taką wagę, która nie przeszkadza mi w uprawianiu tenisa. Gdybym miał dużą nadwagę, na korcie byłoby to widać: człowiek od razu jest słabszy, wolniejszy i nie ma satysfakcji z grania. W związku z tym staram się nie tyć. Pilnuję wagi, bo styl mojego życia nie jest dobry: samochód, samolot, do tego dochodzi stres. Na razie jednak nie mam problemów z przyciasną marynarką, kołnierzykiem.

Był Pan kiedyś na diecie?

Kilka lat temu.

Dieta kapuściana Kwaśniewskiego? Stosował ją Pan?

Ja wymyśliłem tę nazwę! Było to tak, że zdobyłem przepis na cud-zupę, ale to Aleksander Kwaśniewski był dla niej lepszy wizerunkowo niż ja. No bo przecież lepiej brzmi: "dieta Kwaśniewskiego" niż "dieta Szmajdzińskiego".

Na czym polegała ta dieta?

Na jedzeniu zupy kapuścianej, w której nie było soli ani żadnych innych rzeczy: była tylko woda i kapusta, a na dodatek miała być ona jedzona na śniadanie, obiad i kolację...

Obrzydlistwo. Zwariować by można po kilku dniach jedzenia czegoś takiego.

Po czterech dniach już miałem dość. Zmuszałem się do jedzenia, nic innego nie brałem do ust i nagle, po tych czterech dniach, poczułem wielką chęć zjedzenia... kawałka bloku waniliowego.

Pamiętam, pyszne to było: takie połączenie chałwy z kawałeczkami wafelków.

Tak, to to. I jeśli ja kilka lat nie jadłem takiego bloku waniliowego i po czterech dniach nagle mi się go zachciało, to poczułem, że to koniec diety kapuścianej.

To jaki ma Pan sposób, jeśli nie dieta Kwaśniewskiego?

Mniej jeść, częściej, ale mniej. Jak jesz rzadziej, to organizm robi zapasy. I nadwaga to właśnie te zapasy. Jak organizm zostanie przyzwyczajony, że będzie dostawał niewielkie porcje, ale regularnie, to nie będzie gromadził. Do tego dużo ruchu i obowiązkowo trzeba pić dużo wody. Po dwóch miesiącach wszystkie wyniki trójglicerydów, cholesterolu są jak w książce.

Słyszę, że ma Pan to wszystko już dobrze przećwiczone...

Bo to jest szalenie ważne nie tylko dla zdrowia fizycznego, ale przede wszystkim dla zdrowia psychicznego. Nadwaga powoduje to, że człowiek długo wchodzi w rytm, nie może się dobudzić rano i bardzo szybko gaśnie.
Ile Pan teraz waży?

94, może 95 kilogramów.

I tego się Pan trzyma?

Powinno być o pięć kilogramów mniej.

Wspominał Pan o fascynacji sportem. Gdyby nie polityka, to zostałby Pan sportowcem?

Tak, sportowcem, albo menedżerem kultury. Dzisiaj znam setki ludzi w sporcie i setki ludzi w kulturze. I w tych środowiskach poruszam się swobodnie. Gdy przed kampanią pojawiam się na meczu, to nikt mi nie zarzuci, że robię to dla polityki, bo to jest mój sposób na życie, taki z tygodnia na tydzień, a nie tylko na pokaz. Dla mnie rozwój człowieka to nie tylko ćwiczenie ciała, to także rozwój duchowy: teatr, który rozwija wyobraźnię, koncerty.

"Sport ukształtował mój charakter" - to Pana słowa.

To absolutnie prawda.

Dlaczego nie został Pan zawodowym sportowcem?

Może za późno, o rok, półtora, trafiłem do drużyny piłkarskiej Pafawagu Wrocław...

Za późno, ale jednak udało się wam zdobyć mistrzostwo juniorów Dolnego Śląska. Mógł Pan zostać drugim Davidem Beckhamem...
Pewnie tak, gdybym się urodził po 30 czerwca, bo jak ktoś się urodził po 30 czerwca, to mógł jeszcze o rok dłużej grać w drużynie juniorów, a ja już nie mogłem.

A Pan kiedy się urodził?

9 kwietnia, przecież na pierwszy rzut oka widać, że "baran" jestem. (śmiech) A poza tym chodziłem do bardzo trudnej szkoły, do Technikum Elektronicznego we Wrocławiu, przy Elwro. Przez nią nie było za dużo czasu na grę w piłkę nożną, bo trafiłem do szkolnej drużyny piłki ręcznej i to nie byle jakiej: my, pierwszoklasiści, pokonaliśmy drużynę chłopaków z klas piątych. To był sukces. Potem studia, też dość trudne, na Akademii Ekonomicznej, więc kontynuowanie kariery w seniorach też odpadało. Przerzuciłem się na koszykówkę.

Sporo tego. Nie lubi się Pan nudzić?

Nie. Ciągle mnie rozpiera energia. Ciągle gdzieś mnie nosi. Były takie czasy, że więcej razy byłem w teatrach w Wałbrzychu, Legnicy czy Wrocławiu niż w Warszawie.
Temu się wcale nie dziwię. Teatry z Dolnego Śląska są najlepsze w Polsce. A oprócz sportów zwykłych sportów, jak koszykówka, piłka nożna czy tenis, nie kręcą Pana sporty ekstremalne?

Nie. Ja lubię gry zespołowe, drużynowe. W grupie można więcej się nauczyć.

Umie Pan naprawić zepsute radio, telewizor lub odkurzacz?

Żona w tych sprawach ma ze mnie, niestety, pożytek ograniczony.

Myślałem, że po technikum elektronicznym to z zamkniętymi oczami, raz dwa, naprawiłby Pan radyjko, które szwankuje.

Coś tam zrobię, ale od ukończenia technikum trochę minęło. Szkołę skończyłem w 1971 roku i od tego czasu technika poszła bardzo do przodu. Ale myślę, że stare radio to bym jeszcze mógł tu i tam podlutować.

Ma Pan jakąś wadę, którą w sobie zwalcza? Coś, co Panu w sobie bardzo przeszkadza?

Jestem bardzo krytyczny wobec siebie. Uważam, na przykład, że za mało pracuję nad sobą. Dla swojego rozwoju. Ciągle mi brakuje czasu, żeby w wielu sprawach być lepszym. Bo trzeba mieć wiedzę, zwłaszcza jak się jest politykiem. Tej wiedzy nie może wystarczyć na jedno kółko. Bo gdy przychodzi drugie okrążenie i nie ma się nic do powiedzenia, to się wypada z gry.

Czyta Pan dużo?
Tak, ale nie mam czasu, żeby pogłębiać wiedzę. Mam czas, żeby czytać tylko to, co mi na bieżąco wpada w ręce, i to mnie boli. Na przykład jak wybuchła afera z książką Tomasza Grossa "Strach", to wyłączyłem się z życia na cały dzień, żeby ją przeczytać. Inaczej nie mógłbym się wypowiadać na ten temat. A nie zabieram głosu na temat, na który nie mam nic do powiedzenia. Bałbym się kompromitacji. Goni mnie zestaw nieprzeczytanych książek.

Co Jerzego Szmajdzińskiego wyprowadza z równowagi?

Niekompetencja, brak wyobraźni, możliwych skutków różnych zachowań, krótka pamięć. Wielu ludziom przydałyby się moje żółte karteczki.

Jest Pan człowiekiem towarzyskim?

Z kolegami chodzę do kina, z rodziną do teatru, ale jak już przyjeżdżam do domu, to mam ochotę włożyć spodnie od dresu, bluzę i się wyłączyć.
A propos przyjaciół. Powiedział Pan: "Ministrem się bywa, a przyjaciół się ma". Pan ma takich prawdziwych przyjaciół? Takich, z którymi można konie kraść?

Dzisiaj, gdybym miał powiedzieć, kto jest moim największym przyjacielem, spowiednikiem, to na pewno jest to Aleksander Kwaśniewski. Rozumiemy się, zawsze mogę liczyć na jego radę, podpowiedź.

Przyjaciele są dla Pana ważni w życiu?

Tak, zwłaszcza ci z okresu studiów. Bo w takie przyjaźnie wynikające z tego, że się nagle zostaje ministrem, to ja nie wierzę. Naoglądałem się takich ludzi, którzy lgnęli do kogoś tylko dlatego, że miał eksponowane stanowisko. Straszny widok. Typowe polskie piekiełko.

A rodzina?

To dla mnie taki port, oaza spokoju. Dzieci mam jeszcze uczące się: córka będzie teraz w maturalnej klasie, syn kończy drugi rok studiów. Dogadujemy się. Lubimy ze sobą być. I chociaż to jest taki czas, kiedy dzieci niechętnie gdzieś jeżdżą z rodzicami, to my jesteśmy wyjątkiem.

Gdzie ostatnio byliście razem?

Zorganizowaliśmy sobie wyprawę przez Lwów do Bukaresztu, a potem Budapeszt, gdzie na żywo oglądaliśmy występ Roberta Kubicy. Zrobiliśmy też razem trasę: Wilno, Ryga, Tallin, Petersburg, a że dzieci mam wrażliwe na sztukę, to im się podobała ta wyprawa. No i mogły się pochwalić kolegom, bo kto teraz jeździ na Wschód? Ich rówieśnicy wybierają Paryż, Rzym, Londyn... A Bukareszt? Siedmiogród? Wszyscy się pytali po powrocie: "A w tej Rumunii to się wam nic nie stało? A jak te straszne Karpaty?".

Czuje się Pan człowiekiem gór?

Moi rodzice poznali się w Sobieszowie koło Jeleniej Góry, tam zawarli związek małżeński i wszystko wskazuje na to, że tam zostałem poczęty (śmiech), ale rozwiązanie było już we Wrocławiu i tutaj przyszedłem na świat. Ale góry kocham. Jak mijam Dobromierz i widzę Sudety, to czuje się naprawdę dobrze. To taki mój moment odseparowania się od "warszawki" i wjazd do innego, spokojniejszego świata.

To może na emeryturze kupi Pan sobie dom w Jeleniej Górze lub w okolicach i zamieszka w nim na starość?

Od czasu do czasu straszę urzędującego prezydenta Jeleniej Góry, że będę kandydował w wyborach na prezydenta, oczywiście Jeleniej Góry. Czasami dodaję, że może to nie będzie w najbliższych wyborach, ale niewykluczone, że koniec mojej kariery politycznej to byłaby właśnie prezydentura Jeleniej Góry.
To jest tylko straszenie, czy rzeczywiście poważnie Pan myśli o objęciu fotela prezydenta miasta?

Niczego nie można wykluczyć.

Objęcia stanowiska prezydenta Polski też?

Prezydentury - tak, ale tylko Jeleniej Góry. (śmiech)

Nie ma Pan większych ambicji?

Swoje ambicje realizuję. Uważam się spełniony w tym, co robię.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska