Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ciągle jest we mnie przekorny gówniarz

Małgorzata Matuszewska
Jan Jakub Kolski
Jan Jakub Kolski Fot. Janusz Wójtowicz
O uwodzeniu widza, pracy na planie filmowym z żoną, podnoszeniu ciężarów i przodku, który był zapaśnikiem występującym w czarnej masce na twarzy, opowiada Jan Jakub Kolski, którego film "Afonia i pszczoły" właśnie wchodzi na ekrany kin.

Co Pana zainspirowało do napisania scenariusza "Afonii..."?

Zobaczyłem w wyobraźni stacyjkę, zatrzymującą się na niej torową limuzynę i zapłakanego radzieckiego generała. Ten obraz posadził mnie w krześle i kazał pisać.
Kiedy w szkole filmowej w Łodzi pracowałem ze studentami, łódzki szewc przyniósł nam zdjęcie, zrobione w 1917 roku. Widać na nim 19 zapaśników, pośród nich jednego w czarnej masce na twarzy. To mój prawujek, o którym wcześniej tylko słyszałem.

Rozpoznał Pan wuja, o którym tylko słyszał?

Wnuk mistrza Popławskiego, jednego z siłaczy ze zdjęcia, zapewniał mnie, że na
fotografii jest mój wuj, o którym również słyszał. Uwierzyłem na słowo.

Poddał się Pan magii i zaczął pisać?

W sprawie scenariuszy działam według własnej rutyny. Jadę zimą do Rokicin pod
Łodzią, kupuję węgiel, palę w kuchni kaflowej, siadam, wsłuchuję się w trzask ognia i czekam na scenariusz (śmiech). I on czasem przychodzi, czasem nie. Jeżeli przychodzi, to go zapisuję.

Skąd się wzięło imię Afonia?
Również z impulsu. Obserwując w wyobraźni generała na stacyjce, usłyszałem ciche wołanie: "Afonia...". Po miesiącach pracy nad scenariuszem dowiedziałem się, że afonia to niemożność mówienia, bezgłos, a przecież moja bohaterka traci zdolność mówienia, kiedy się okalecza. Dziwne, prawda? Potem ktoś przypomniał mi, że gruziński reżyser Georgij Danielija nakręcił film "Afonia" i że to jest męskie imię.

Pracując nad filmem, wrócił Pan do zawodu operatora zdjęć. Afonia patrzy na świat okiem kamery, a jej zdjęcia powstały w Pana rękach.

Tak, od pierwszego do ostatniego atomu, cała reprezentacja świata Afonii na ekranie
pochodzi z mojej ręki.

Grażyna Błęcka-Kolska jako Afonia jest fantastyczną, wielką aktorką. Robi niezapomniane wrażenie.

Granice aktorstwa Grażyny są ciągle jeszcze do odkrycia. Tyle że ciągle głównym
odkrywającym jestem ja. Taki jest los żon reżyserów, one rzadko grywają w filmach
innych twórców. Mam nadzieję, że przy kolejnych twórczych spotkaniach z Grażyną uda nam się dostąpić nowych odkryć. Rola Afonii domagała się widocznej ekspresji. Inaczej niż rola Nataszy w "Jasminum", która miała być oparta na ekspresji bardzo wyciszonej, minimalnej, prawie niewidocznej. To, co czuje Natasza, miało dać się odkryć głównie przez jej oczy. Afonia domagała się innego potraktowania. Na początku sami nie wiedzieliśmy, w jakim kierunku powiedzie nas ta współpraca.
Jak Państwo razem pracujecie?

Ten film dał nam szczególne możliwości. Afonia jest operatorem filmowym i patrzy na świat za pośrednictwem kamery. Żeby pokazać widzowi jej ogląd świata, kupiłem w internecie kamerę szesnastkę i starą taśmę, dającą walor materiału z przeszłości. Przez rok jeździliśmy na plan z Grażyną i oswajaliśmy topografię, w której wszystko miało się rozgrywać. Rzadko się zdarza takie przybliżanie do filmu, krok po kroku.

Krokiem marszowym, bo Afonia maszeruje.

Maszeruje, żeby zamaszerować swoją rozpacz. Mieliśmy przeczucie, że powinna maszerować i w którymś momencie ona zaczęła chodzić jak żołnierz. Taki był porządek główny naszej pracy: przyjmować rozmaite sygnały od intuicji i obracać je na pożytek filmu.

Czym jest intuicja w pracy nad filmem?

Jednym z rodzajów słuchania. Uważnością. Tak słuchając, można wysłuchać puls filmu.

Od kogo pobierał Pan pszczelarską edukację?

Zacząłem od mojego przyjaciela Jasia Treli w Popielawach. Jasio oprowadzał mnie po
pszczołach i opowiadał, jak należy się z nimi obchodzić, żeby nie pocięły. Potem
mieliśmy konsultanta z bliższych nam rejonów, Grzesia, młodego człowieka, który
odziedziczył pasiekę i umiejętności po swoim dziadku. Wdrażał nas w dalsze etapy
obsługiwania pasieki. Sporo czytałem, żeby posiąść tę szczególną i bardzo piękną
wiedzę. No, pasieki może nie poprowadzę, ale film dałem radę zrobić.

W sekwencji królowej pszczół uwięzionej w zamku, która ma być szanowana i karmiona, zobaczyłam Pana Małżonkę trochę "uwięzioną" w Pana twórczości.

Klateczka królowej pszczół była zamknięta kołeczkami z jednej i drugiej strony. Jeśli przyjąć tę metaforykę, klateczka, w której trzymam moją żonę, jest otwarta z jednej i drugiej strony. Wystarczy, że jakiś inny reżyser powie: "O, to jest talent, z którym chciałbym się mierzyć w swoich filmach"...

... pozwoli Pan?

Oczywiście. To się stanie prędzej czy później. To szczególne aktorstwo Grażyny
widoczne jest już w moich dawnych filmach. Można skorzystać z informacji w nich zawartych. Sam się próbuję mierzyć z jej fenomenem. Wyobrażam sobie, że może inni reżyserzy boją się, że Grażyna będzie ich obserwować na planie i porównywać ich pracę z moją? Ale ona jest na to zbyt taktowna.
"Afonia i pszczoły" ma hollywoodzki sznyt, w dobrym tego słowa znaczeniu.

Nie ma powodu, żeby mieć kompleksy. Kiedy słyszę, że w polskim kinie nie można
zrobić dobrych scen walki, to zapraszam na "Afonię".

Afonia mówi: "Cieszę się latem z lata, zimą z zimy. Jest się z czego cieszyć". Czy Pan ma się dziś z czego cieszyć?
Mam się z czego smucić. Umykają mi sezony. Mnie prowadzi przez zawód zadziwiająca reguła: im więcej robię filmów, im większą gwarancję daję nimi, że pieniądze w nie zaangażowane nie pójdą na zmarnowanie, tym trudniej mi robić kolejne. Nie rozumiem tego, widać to znak czasów. Paradoksalnie, bardzo łatwo jest dziś zadebiutować. Chciałbym cieszyć się urodą wiosny, ale jestem tak zajęty zabieganiem o pieniądze na kolejne filmy i pracą przy nich, że pory roku mi umykają.

Pana bohaterka też nie cieszy się w oczywisty sposób, ale w dostrzeganiu pór roku chowa troskę. Póki w jej życiu nie pojawi się nieoczekiwane, czyli Ruski, obcujemy z Afonią, która wydaje się tak bezpieczna, że może rzeczywiście cieszyć się życiem. Afonia mówi też, że na wszystko trzeba uważać. To Pana filozofia życiowa?

Chcę powiedzieć moim filmem: "Bądź uważny". To dedykacja dla różnych odbiorców, ulokowana na różnych poziomach. Studentom szkoły filmowej polecam uważność podczas budowania filmowego świata. Mówię im: bądź uważny, patrz na świat swoimi własnymi oczami, nikt nie może być tobą zamiast ciebie, patrz na świat po swojemu i znajdź własny, osobny kształt dla swojej wypowiedzi.

Jest Pan uznanym twórcą, autorem wielu pięknych filmów. Musi Pan coś jeszcze udowadniać?

Muszę, bo taka jest moja natura. Stale muszę coś sobie udowadniać.

Czy w pracy nad "Afonią" zdarzyło się coś nieoczekiwanego?

Film, zmontowany według scenopisowego zapisu, był ładny, czytelny i opowiadał historię. Ale nie miał uwodzicielskiej siły, siły poruszania widza.

Rzeczywiście teraz uwodzi widza. Zdradzi Pan technikę uwodzenia?

Pani prof. Grażyna Stachówna napisała, że "Afonię" trzeba kontemplować, zamiast od
razu mierzyć się z tym filmem intelektualnie. Że trzeba się temu filmowi poddać.
Pomyślałem, że może to zbyt duża pochwała i trochę na wyrost. Ale coś jest w naturze tego filmu, w sekwencji obrazów, w kombinacji z dźwiękiem, co działa jak mantra. Uwodzi ta szczególna kombinacja czynników. Na pewno bohaterowie nie zagadają nas na śmierć. W prawie dwugodzinnym filmie jest ok. 5-6 minut dialogów. Reszta, co czasem umyka uwadze oglądającego, odbywa się przez obrazy i dzianie bez słów. To wyzwanie, zmusić widza do uważności i przeżycia filmu bez gadania.
Mariusz Saniternik, grający niepełnosprawnego męża Afonii, mówi bardzo niewyraźnie. Kto go uczył tak mówić?

Namówiłem Mariusza do obserwacji ludzi po wylewie czy wypadkach powodujących trudności z mówieniem. Ale rezultat obserwacji się nie sprawdził, nie dał dobrego ekranowego efektu. Metodą prób i błędów próbowaliśmy więc szukać sekwencji zdań, odpowiednio brzmiących.

Gdzie jest stacyjka, na której mieszkają Afonia i Rafał?

W Ołdrzychowicach Kłodzkich. Nie wiem, co się tam teraz dzieje.

Film jest pierwszym dofinansowanym przez Dolnośląski Konkurs Filmowy. Chwali Pan sobie taki sposób finansowania?
Byliśmy pierwsi, więc na nas uczono się nowego mechanizmu. Nie podejmę się oceny
tego systemu finansowania, dopóki nie będzie działał regularnie. Organizatorzy konkursu uczyli się na nas, ale film nie poniósł żadnych ofiar tej nauki. Dotrzymaliśmy zobowiązań: film był kręcony na Dolnym Śląsku, zostawiliśmy tutaj podatki, a pieniądze z Funduszu bardzo nam pomogły. To rozumna i pożyteczna inicjatywa, ale jej działanie musi sprawdzić czas.

Charakterystycznie dla siebie pokazał Pan zwierzęta. Koty, psy w "Afonii", kaczki i prosiaki w "Jasminum", to nie tanie sentymenty, ale wyraz szacunku dla stworzenia, wyrażanego podobnie, jak robił to Bohumil Hrabal. Jest Panu bliski?

Tak. Obiecałem sobie kiedyś, że napiszę książkę o psach i książkę o kotach. Pod koniec roku, nakładem szkoły filmowej w Łodzi, wyjdzie moja książka "Pamięć podróżna, czyli fragmentozbiór filmowy", zapisałem w niej to zobowiązanie. Hrabal ujął mnie pełnym miłości do zwierząt opowiadaniem o kociakach, które jeździł dokarmiać. Więc postanowiłem napisać książkę o kotach. W tej sprawie czuję pokrewieństwo z Hrabalem: też uwielbiam koty. Mam nadzieję, że tego wywiadu nie przeczyta mój pies (śmiech).

Nie ma Pan kota?

Miałem dwa podwórzowe, ale sobie poszły. Jeden na dziewczyny, drugi pod samochód. Pies jest domowy, zdyscyplinowany, nie wychodzi poza linię bramy.
Marsz, co prawda, nie jest sportem, ale wyrazem fizycznej aktywności. Jest człowiekowi potrzebna?
Tak, choćby po to, żeby nie tak niezawodnie i szybko dać się dogonić starości.
Co Pan dziś uprawia?
Dźwigam ciężary, jeżdżę na rowerze. Boksuję, ale z workiem, z ludźmi nie. Utrzymuję się w kondycji, żeby utrzymać w sobie gotowość stawienia czoła wyzwaniom planu filmowego. Wyzwań jest cały szereg.
Już chyba nie bardzo lubię ćwiczyć (śmiech), zmuszam się, żeby położyć się pod sztangą i ją dźwigać. Jeśli to mi się udaje, to pewnie uda mi się wziąć odpowiedzialność za kolejny film.

Pana rodzina ma wielkie filmowe tradycje. Przy "Afonii" pracował Pan z krewnymi?

Włodek Kolski pracował przy scenografii i transporcie. Szwenkierem był Michał Pakulski, mój siostrzeniec. Piotr Kolski, mój bratanek, jest lekarzem. Wydawało się, że będzie leczył, ale już jest na drugim roku reżyserii w szkole filmowej w Łodzi.

Będzie mógł konsultować sprawy medyczne w Pana filmach.

Tak, skorzystam z jego wiedzy w najnowszej "Wenecji", do której się przygotowuję.

Pana córka też będzie filmowcem?

Skończyła osiemnaście lat, na pytanie o plany odpowiada: "Zobaczysz". Dobrze i dużo fotografuje. Co mnie zadziwia, analogowo. Spróbowała fotografii cyfrowej, ale zorientowała się, że coś jest w fotografii analogowej takiego, czego nie osiągnie aparatem cyfrowym. Pomagam jej kupować stare aparaty, robi zadziwiające zdjęcia.

O czym będzie "Wenecja"?

Sześć lat temu napisałem scenariusz na motywach opowiadań Włodzimierza Odojewskiego. Tak długo czekał na dofinansowanie, że spotkał się z "Afonią". I wydaje się, że oto w czasach kryzysu dobrze się mający klasyk polskiego kina (śmiech) robi film po filmie (śmiech). Ale to nadzwyczajny zbieg okoliczności. "Wenecja" to historia o gwałtownym dorastaniu w obliczu wojny. Bohaterem jest dziesięciolatek, marzący o podróży do Wenecji i ukryty przed wojną w domu zwariowanych ciotek.

Nie przeszkadza Panu, że scenariusz leżał sześć lat?

Nie, bo on zmieniał kształt w zgodzie z tym, co ze mną działo się przez te lata.

A co się działo?

Dorastałem, starzałem się, uczyłem się, byłem ciekaw świata. Ciekawość powodowała rozmaite spotkania. Coś się zdarzało.
Jest Pan ciekawy świata, jak młody chłopak, ale wyposażony w dojrzałą pamięć. Potrzebna jest Panu chłopięcość?

Tak. Ciekawość świata, czyli otwieranie się na nowe, jest potrzebne człowiekowi w ogóle, a twórcy w szczególności. W tej sprawie nie mam sobie wiele do zarzucenia.

Ciągle jeszcze przez moje oczy patrzy szczeniak i ciągle się dziwi. I wciąż mam ochotę na szczerość w kontaktach z ludźmi. Umiem odmówić sobie rozkoszy bycia pod światłami, zamknąć się na cztery lata, nie udzielać wywiadów. Krótko mówiąc, przekorny gówniarz ciągle jest we mnie.

Ale jest też Pan wykładowcą w szacownej szkole filmowej. Co to daje reżyserowi?

Ogląd świata z innej perspektywy. Patrzę przez młodych ludzi, zmuszających mnie cały czas do kreatywności, których także zmuszam do kreatywności. Muszę wywoływać w sobie odwagę większą od tej, którą w nich widzę. Chcę być ciągle od nich zuchwalszy. "Afonia" - mam nadzieję - jest na to dowodem.

Nie obawia się Pan głosów niezadowolonych widzów: znowu Mariusz Saniternik, znowu Grażyna Błęcka-Kolska?

Nie. Właśnie mija równo 20 lat, odkąd zszedłem z planu fabularnego debiutu. Najwyższa pora na szacunek, myślę, że na niego zasługuję, skoro mimo rozmaitych przeszkód wciąż robię filmy na swoich warunkach. Opieram się modom, rynkowi i rozmaitym histeriom. I ciągle mam swoich widzów, na których mogę się powołać. To kilkaset ludzi spragnionych kontaktu z moim kinem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska