Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Maria Sadowska: Mam złamane serce

Robert Migdał
Maria Sadowska
Maria Sadowska Fot. Sony Music
Co dzisiaj robi Marysia z "Tęczowego Music Boxu", za co jest wdzięczna znanym rodzicom czy siedzi w niej Zosia Samosia i kiedy wreszcie na dobre wróci do świata filmu. Rozmowa z Marią Sadowską, reżyserką, wokalistką i kompozytorką, której najnowsza płyta "Spis treści" ukaże się na początku przyszłego tygodnia.

Kiedyś podpisywała się Pani na płytach "Marysia Sadowska", teraz "Maria Sadowska". Marysia dorosła?

Czuję się i Marią, i Marysią. Jestem raczej taka "marysiowata", jeśli chodzi o moje stosunki z przyjaciółmi czy rodzinne. Wszyscy mówią do mnie "Marysia", więc pewnie taką "Marysią" pozostanę i jak będę starą babcią piernik, to też będę "Marysią". A ta zmiana nastąpiła przy ostatniej płycie, którą nagrałam z muzyką Krzysztofa Komedy. Przy kimś tak wielkim, jak Komeda, nie wypadało, żeby było infantylnie. Jako artystka czuję się Marią.

Pani wcześniejsze płyty nie były tak do końca Pani: bo na jednej wszystkie teksty to były wiersze Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, na kolejnej muzyka to kompozycje Krzysztofa Komedy. A ta najnowsza płyta to krążek w pełni autorski.

To prawda. Dopiero na najnowszej płycie i muzyka jest moja, i teksty są moje, choć oczywiście podczas pisania wsparli mnie przyjaciele oraz najzdolniejsi polscy muzycy. To najnowsze "dziecko" rodziło się w bólach i bardzo długo.

Słuchając płyty, można mieć wrażenie, że pomieszane są na niej różne style...

To był mój zamysł. Spełniłam swoje marzenie: zrobiłam płytę z gatunkami muzycznymi, które najbardziej kocham. Czyli z funky, reggae, elektroniką. Cieszę się, że żyjemy w bardzo ciekawych czasach, w których gatunki muzyczne się przenikają. Takie poszukiwania, mnie jako muzyka, bardzo satysfakcjonują.

Nie musi się Pani ograniczać?

Nie chcę się ograniczać, nie chcę, żeby ktoś mnie wsadził w szufladę ciasną i wąską. Muzyka na mojej płycie jest różna, ale mam nadzieję, że na "Spisie treści" jest jeden wspólny mianownik, który łączy wszystkie utwory - treść.

Na tej płycie dla każdego jest coś miłego: i szybsze piosenki, i moim zdaniem powalające na kolana wolne, nastrojowe utwory. Dzisiaj rano puściłem Pani płytę mojej córce w samochodzie, w drodze do przedszkola. I słuchała jak zaczarowana a na co dzień jest wariactwo.

Cieszę się, że zrobiła wrażenie. To jest płyta samochodowa: niekiedy można mocniej nacisnąć na gaz, niekiedy zwolnić. Zresztą ta płyta poniekąd powstała w samochodzie, bo przez ostatnie półtora roku bardzo często byłam w trasie i komponowałam, gdy jechałam: w nocy, gdy nie mogłam spać w drodze z jednego do drugiego miasta.
Ale nie wszystkie kompozycje na tej płycie, to nowe utwory...

Niektóre wygrzebałam z szuflady. Tak było z piosenką "Sama ze sobą", którą napisałam, gdy miałam 18 lat. I o dziwo ten utwór się nie zestarzał, nadal mogę się podpisać pod tym tekstem: "Będę mówić cicho, będę mówić jeszcze ciszej, jeśli swoich myśli nie usłyszę...". Sporo pomysłów na tę płytę to pomysły stare, które się przeleżały, które dojrzały.

Mówi Pani, że to najnowsze dziecko rodziła Pani w bólach.

Tak było na przykład z piosenką "Rewolucja". Najpierw powstał tekst, który się błąkał po mojej głowie przez rok: jeden wers, potem refren... Potem zastanawiałam się, jaki do tego tekstu dobrać rodzaj muzyki. Padło na reggae.

Całą płytę śpiewa Pani po polsku.

Zależało mi, żeby moje teksty były zrozumiałe dla ludzi, którzy żyją i dojrzewają w tym samym kraju, co ja. A, że myślę po polsku, to i piszę po polsku.

Jak Andrzej Wajda. A wracając do utworu "Rewolucja". W Pani życiu jest już pewnego rodzaju stagnacja, spokój?

Ja bym swojego życia w ogóle nie nazwała stagnacją i spokojem. Jest bardzo intensywne. Ale nie żałuję, bo sama sobie takie życie wybrałam i na razie mam jeszcze siłę, żeby robić to wszystko, co robię: bo i film, i muzyka, koncerty klubowe i jazzowe...

No właśnie: "Maria Sadowska - kobieta orkiestra": bo i wokalistka, aranżerka, kompozytorka, reżyserka... Nie może się Pani zdecydować, ciągle Pani szuka co chce w życiu robić?

Nie, ja się specjalnie zdecydowałam w moim życiu artystycznym na taki płodozmian. Dzięki temu mam bardzo ciekawe życie. Nie chciałabym robić tylko jednej rzeczy. I nie spodziewałam się, że uda mi się pogodzić moje dwa zawody: zawód muzyka i reżysera. Na razie reżyseria jest u mnie na drugim planie, przede wszystkim żyję z muzyki - ona jest dla mnie najważniejszą ze sztuk, choć reżyserię staram się ciągle mieć w garści.
Muzyka cały czas jest obecna w Pani życiu, można nawet powiedzieć, że została wyssana z mlekiem matki. Czy rodzice: tato - kompozytor Krzysztof Sadowski i mama - wokalistka Liliana Urbańska - mieli duży wpływ na to, kim Pani jest w świecie muzycznym, na miłość do muzyki?

Myślę, że tak, choć rodzice nie chcieli, żebym była muzykiem i robili wszystko, żebym nim nie została...

Znali te ciemne strony show-biznesu?

Tak, i chcieli mnie chronić. Nawet nie zapisali mnie do szkoły muzycznej. Dopiero jak się uparłam i zbuntowałam - złamali się. I przeznaczenie mnie dopadło: pokończyłam szkoły muzyczne, poświęciłam wiele lat, żeby być muzykiem - 12 lat grałam na fortepianie - muszę przyznać, że bardzo dużo nauczyłam się od rodziców. Teraz kocham grać klasyczne koncerty jazzowe z tatą, gramy same standardy, w oldschoolowy sposób. Kiedy miałam 10 lat, a moje koleżanki zasłuchiwały się w Modern Talking, tata dawał mi do słuchania Quincy Jonesa, Steviego Wondera, Bilie Holiday. Jestem mu za to wdzięczna. Z mamą do dzisiaj współpracuję, bo jest moim nauczycielem śpiewu: przyjeżdżam do niej na lekcje - strofuje mnie, ustawia. Rodzice nauczyli mnie starej szkoły zawodu.

Rodzice odetchnęli już z ulgą, że sobie Pani radzi w muzyce?

Dopiero po ostatniej płycie z piosenkami Komedy. Do tego czasu mama mi mówiła: "Znajdź sobie jakiś porządny zawód". Myślę, że gdybym była prawnikiem albo lekarzem, byłaby wniebowzięta. Zresztą jak poszłam do szkoły filmowej w Łodzi, mama się ucieszyła, że będę miała w ręku drugi zawód: bo reżyser to już jest coś, a nie jakiś tam piosenkarz (śmiech).

Oprócz filmu "Skrzydła", który Pani zrobiła, nakręciła Pani też sporo teledysków dla polskich artystów: Renaty Przemyk, Edyty Geppert, Marcina Rozynka, Krzysztofa Kiljańskiego...
Mam szczęście do tej reżyserii, bo z muzyką musiałam mury przebijać, żeby udowodnić, że nie jestem córeczką tatusia, albo Marysią z "Tęczowego Music Boxu", w którym występowałam. Zajęło mi to 10 lat, żeby się od tego oderwać...

Trudno się reżyseruje kolegów po fachu?

Jest mi łatwiej, bo znam ich pracę, wiem, czego oczekuje artysta od reżysera. Ostatnio już jednak robię mniej klipów, bo wolę tę energię poświęcić na robienie filmów fabularnych.
To dziwne co Pani mówi o tym przebijaniu muru, bo myślałem, że właśnie Pani powinna mieć łatwiej, mieć lżejszą drogę, żeby zaistnieć w dorosłej muzyce.

No właśnie nie. To takie typowo polskie, żeby kogoś zaszufladkować, a potem przez 30 lat trzymać go w tej szufladzie. Nie ma zmiłuj. Czasami myślę, że w filmie szczęście bardziej mi sprzyja. Kiedy zrobiłam "Skrzydła", od razu dostał się on na różne festiwale, dostał kilka nagród. Mam wrażenie, że w środowisku filmowym jestem postrzegana bez żadnych obciążeń.

No właśnie, film zdobył nagrody i koniec, cicho o Pani reżyserowaniu. Zajęła się Pani muzyką odsuwając reżyserię na boczny tor...

Moje serce jest złamane. Jedna połowa należy do muzyki, druga do filmu. Poszłam na reżyserię i już wtedy pomyślałam: "No to koniec z tą muzyką". Ale założyłam zespół, grałam w knajpach, żeby zarobić na życie, na akademik. Kupiłam komputer i zaczęłam robić płytę. Kiedy byłam na czwartym roku szkoły filmowej, podpisałam kontrakt z Sony i mój świat zaczął znów kręcić się wokół muzyki. Równocześnie zaczęłam robić teledyski. Niedawno wzięłam udział w projekcie "30 minut młodzi reżyserzy" i wyreżyserowałam mój pierwszy film po szkole.

Co to za film?

Film nosi tytuł "Non stop kolor". Zostanie on połączony z dwoma filmami młodych reżyserek - Ani Maliszewskiej i Doroty Lamparskiej w jeden film kinowy, półtoragodzinny, który nosi tytuł "Demakijaż". Jest to film nowelowy - składający się z trzech 30 minutowych opowieści. Trzy reżyserki, trzy historie, jedno pokolenie. Film wejdzie do kin jesienią. Praca nad filmem oraz muzyka do niego pochłonęła mnie tak bardzo, że na nową płytę trzeba było czekać aż trzy lata.

Jak tak słucham Panią, to z Pani taka Zosia... znaczy się Marysia Samosia i pisze Pani sama, komponuje, filmuje i jeszcze sobie do filmu sama zrobi muzykę...

Tak jakoś wychodzi (śmiech). To nie jest tak, że ja sama chcę to wszystko robić. Jestem człowiekiem czynu. Pewne rzeczy wolę zrobić sama, bo będzie szybciej.

A może jest Pani bardzo pedantyczna i uważa, że sama zrobi lepiej...

Nie, wcale tak nie jest. Przy moim ostatnim filmie starałam się tylko reżyserować, z muzyką tak jakoś samo wyszło. Utwory, których chcieliśmy użyć do filmu, okazały się poza naszym zasięgiem finansowym. A czas gonił...

Więc powiedziała Pani: "E tam, dajcie spokój, ja usiądę, raz dwa i sama napiszę"?

Dokładnie tak było (śmiech). Z perspektywy czasu cieszę się, że tak wyszło. Było to dla mnie nowe wyzwanie. Mam nadzieję, że uda się wydać płytę z muzyką z tego filmu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska