Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Narodziny gwiazdy

Magdalena Talik
Żona Baraka - Jewgienia Kuźniecowa (na pierwszym planie)
Żona Baraka - Jewgienia Kuźniecowa (na pierwszym planie) Fot. Michał Pawlik
Po piątkowej premierze "Kobiety bez cienia" w Operze Wrocławskiej

Weekend w Operze Wrocławskiej należał do dwóch kobiet. Ewy Michnik, bo mimo trudności udało jej się wystawić dzieło, o którym zawsze marzyła i jednocześnie wprowadzić je na polską scenę operową wypełniając olbrzymią lukę. Jewgieni Kuźniecowej, bo byliśmy świadkami narodzin gwiazdy, która całkowicie przyćmiła amerykańskich solistów i, szczęśliwie, jest solistką wrocławskiej sceny.

"Kobieta bez cienia" to opera niezwykle trudna, angażująca zarówno wykonawców, jak i widzów. Pierwsi powinni skoncentrować się na oddaniu szczególnego wysublimowanego brzmienia pełnego przepychu, a jednocześnie fragmentów niezwykle kameralnych, czy wręcz intymnych.

Drudzy muszą z uwagą śledzić dość zawiłe losy bohaterów bajkowego dzieła do libretta poety Hugona von Hofmannsthala, by w historii dwóch małżeńskich par

"Kobieta bez cienia" angażuje zarówno wykonawców, jak i widzów.

(Cesarza i Cesarzowej oraz Baraka Farbiarza i jego żony) zobaczyć szczególne love story.

Ewa Michnik włożyła w swoją ukochaną operę sporo wysiłku, ale rezultaty są rzeczywiście godne podziwu. Mimo że orkiestra rozmieszczona jest w kilku miejscach (trudno w zwyczajowym kanale pomieścić aż 100 muzyków) gra bardzo spójnie, buduje nastrój i wspiera solistów praktycznie bez zarzutu.
Szkoda, że podobnej klasy nie widzimy już w sposobie inscenizacji, bo Hans-Peter Lehmann poszedł utartą ścieżką poprzednich realizacji (czyli "Pierścienia Nibelunga" Wagnera prezentowanego w Hali Ludowej) i nie korzysta z okazji, by prawdziwie olśnić widzów, tak jak zrobił to choćby jego dawny scenograf Waldemar Zawodziński reżyserując we Wrocławiu "Raj utracony" Krzysztofa Pendereckiego.

Grzechem spektaklu jest sztuczność. Wprawdzie mamy do czynienia z bajką, która i tak musi być umowna, ale w bajkach charakter bohaterów i podejmowane przez nich decyzje wzbudzają w nas konkretne emocje, sprawiają, że w jakimś sensie się z nimi utożsamiamy. W tej realizacji "Kobiety bez cienia" postacie są papierowe, nie zaskakują i trudno byłoby nam wzruszyć się ich rozterkami, gdyby nagle przestała brzmieć genialna muzyka.

Grzechem spektaklu jest sztuczność.

Jest o co kruszyć kopie, bo opera Straussa to pełno wymiarowe dzieło o miłości i poświęceniu, które jest w stanie przezwyciężyć zakusy sił nadprzyrodzonych. Zaś na scenie widzimy solistów, którzy praktycznie nie grają (zwłaszcza amerykański tenor John Horton Murray w partii Cesarza), bo reżyser nie umiał wskazać im jakiejś koncepcji roli.

Obronną ręką wychodzi ze spektaklu jedynie para Barak Farbiarz (dobry Wolfgang Brendel) i fenomenalna Jewgienia Kuźniecowa w partii wiecznie utyskującej żony. Rosjanka zresztą góruje nad zaproszoną Amerykanką Susan Anthony (w roli Cesarzowej) i zadziwia głosem.
Dobrze, że po wielu latach doczekaliśmy się wreszcie premiery arcydzieła Straussa, a okazuje się, że gwiazd do podobnej realizacji nie trzeba właściwie szukać za granicą. Mamy je we Wrocławiu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska