Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ostatni lot Dyzia

Rafał Święcki
Fot. Wojciech Wilczyński
34 lata temu nad Czechosłowacją został zestrzelony cywilny samolot z Polski. Jego pilot usiłował zbiec na Zachód. Za sterami siedział Dionizy B., lotnik z Dolnego Śląska

Polscy i słowaccy historycy próbują dziś dociekać, czy decyzję o zestrzeleniu maszyny rzeczywiście podjęto na najwyższym szczeblu ówczesnych władz. Czy współodpowiedzialność ponosi generał Wojciech Jaruzelski?

Próba przedostania się Dionizego B. samolotem do Austrii nie wynikała z zamiaru porzucenia Polski.

Ja postarałem się dotrzeć do lotników - kolegów zabitego pilota, którzy dobrze pamiętają tę dramatyczną historię. Chciałem się przede wszystkim dowiedzieć - dlaczego uciekał?
- To był dobry pilot, ale proszę tylko nie robić z niego bohatera. Nie warto do tego wracać. Ta sprawa nie przynosi nam chluby - usłyszałem podczas pierwszej rozmowy.

Piloci zgodzili się jednak zdradzić szczegóły wydarzeń sprzed lat, ale pod warunkiem nieujawniania ich tożsamości.
Próba przedostania się Dionizego B. samolotem do Austrii nie wynikała bowiem z przemyślanego zamiaru porzucenia komunistycznej Polski. Zresztą, jako agrolotnik mógł zrobić to bez narażania życia, bo wcześniej pracował w różnych krajach, między innymi we Francji. Pomysł jego ucieczki narodził się spontanicznie i mógł, według światków tamtych wydarzeń, mieć podłoże kryminalne.

- Poniósł bardzo surową karę, niewspółmierną do winy. Gdyby został w Polsce, stanąłby przed sądem, ale pewnie skończyłoby się na niskim wyroku - mówią piloci, którzy go znali.
Tragedia rozegrała się 16 lipca 1975 roku. Wówczas 36-letni Dionizy B. był jednym z lotników wrocławskiego Zakładu Usług Agrolotniczych. Tego dnia wyszło na jaw, że z bazy paliwowej skradziono sporą ilość paliwa. Sprawą zajęła się Milicja Obywatelska.

Jeden z agrolotników: Leciał zbyt wysoko, radary łatwo go namierzyły.

Dionizy B. był podejrzewany o handel skradzioną benzyną lotniczą. Na polowe lądowisko wysłano patrol milicji, by go zatrzymał. Funkcjonariusze przyjechali jednak zbyt późno. Ktoś zdążył ostrzec lotnika, a ten postanowił uciec.

Samolot Dyzia, jak nazywali go koledzy, wystartował z niewielkiej wsi Gawłówek na skraju Puszczy Niepołomickiej w Małopolsce. Polowe lądowisko od czechosłowackiej granicy dzieliło niespełna 200 km. Pilot chyba liczył, że nikt nie będzie go ścigał i uda mu się dolecieć do Austrii.

- Leciał zbyt wysoko, radary łatwo go namierzyły. Poza tym wybrał zły dzień tygodnia. Gdyby poleciał w poniedziałek, to może by mu się udało, bo w ten dzień całe lotnictwo Układu Warszawskiego miało przerwę techniczną. Inni uciekinierzy wiedzieli o tym i uciekali w poniedziałki - mówi jeden z agrolotników.

Tuż przed godziną 15.00 samolot Dionizego B. przeleciał nad granicą z Czechosłowacją. Zaraz potem dostrzegła go obsługa na lotnisku w Žilinie. Śledzenie Polaka przejął radar obrony powietrznej. Za cywilnym "antkiem" wysłano cztery uzbrojone samoloty - dwa migi-21 i dwa wolniejsze samoloty szkolno-treningowe L-29. Polski pilot nie reagował na wezwania do lądowania i strzały ostrzegawcze. Prawie u celu, osiem kilometrów przed granicą z Austrią, nad miejscowością Kuty, pilot jednego z L-29 otrzymał rozkaz zestrzelenia Polaka.

Tuż przed godziną 16.00 seria z broni pokładowej oddana z odległości 300 metrów zniszczyła powolny samolot uciekiniera. Maszyna spadła, a Dionizy B. zginął na miejscu.
Informacje o zestrzeleniu szybko dotarły do jego polskich kolegów. Ci, z którymi pracował, mieli problemy ze Służbą Bezpieczeństwa. Przesłuchiwano ich kilkakrotnie, aż funkcjonariusze bezpieki doszli do wniosku, że próba ucieczki była samodzielną inicjatywą Dionizego B. Jego wspólnik w kradzieży paliwa dostał kilkuletni wyrok.

Komunistyczne władze polskie i czechosłowackie próbowały jednak wyciszyć sprawę zestrzelenia samolotu, sugerując, że była to awaria.
Sprawę zestrzelonego samolotu chce wyjaśnić nasz Instytut Pamięci Narodowej. Zakwalifikował to zdarzenie jako komunistyczną zbrodnię.

Komunistyczne władze próbowały wyciszyć sprawę zestrzelenia samolotu.

- Na razie prowadzimy śledztwo w sprawie, nie przeciwko konkretnej osobie. Zwróciliśmy się do strony słowackiej o udostępnienie dokumentów. Jeszcze ich nie otrzymaliśmy - mówi Andrzej Arseniuk, rzecznik IPN.
Po roku 2000 sprawą zajmował się czeski Urząd ds. Udokumentowania i Zbadania Zbrodni Komunizmu (UDV).

- Doszliśmy do wniosku, że przypadek był niezgodny z ówczesnymi przepisami - powiedział dyrektor UDV Pavel Bret w rozmowie z dziennikiem "Mlada Fronta Dnes".
Prawo w komunistycznej Czechosłowacji (w Polsce również) nie pozwalało na zestrzelenie cywilnego samolotu.
Czeska "Mlada Fronta Dnes" i słowacki dziennik "Sme", powołując się na archiwalne dokumenty, poinformowały, że po stronie polskiej zgodę na zestrzelenie wydał minister obrony narodowej PRL. W tym czasie był nim Wojciech Jaruzelski.
Obie gazety opublikowały też wyjaśnienie wojskowego pilota Vlastimila Navrátila. Lotnik, który zestrzelił polski samolot, wiedział, że rozkaz został wydany wbrew prawu i przed zestrzeleniem kilkakrotnie upewniał się, czy jest ważny. Wątpliwości zgłaszał też po wykonaniu zadania. - Na lotnisku (w Brnie) czekał na mnie szef sztabu dywizji, który powiedział mi: Nie zajmujcie się tym, na to zgodę wydał Jaruzelski. Byłem żołnierzem, wypełniałem rozkaz - powiedział Vlastimil Navrátil.
Czescy historycy zastrzegają jednak, że decyzje mogły zapaść w sztabie polskiego lotnictwa, bez wiedzy generała Jaruzelskiego.

Rozmowa z mjr. Ryszardem Trzebowskim, emerytowanym pilotem myśliwca

Jak wyglądał proces decyzyjny w lotnictwie wojskowym armii Układu Warszawskiego? Czy, według Pana, zgoda na zestrzelenie agrolotniczego antonowa musiała zapaść na szczeblu ministra obrony narodowej?

Według procedur, taki rozkaz mógł przyjść z centralnego stanowiska dowodzenia. Rozkaz o zestrzeleniu musiałby zatwierdzić dowódca wojsk lotniczych. Minister obrony narodowej na pewno byłby o tym poinformowany.

Więc generał Jaruzelski musiał o tym wiedzieć, ale niekoniecznie on wydawał rozkaz?

Tak mogło być.

Pan sam uczestniczył w misji przechwycenia samolotu, który został uprowadzony przez polską załogę i uciekł do Berlina Zachodniego. Jak wyglądało to zdarzenie?

Miało to miejsce 12 lutego 1982 roku. Byłem jednym z pilotów miga-21 w parze dyżurnej. Jej rolą była obrona powietrzna terytorium Polski, czyli przechwytywanie celów i ich niszczenie. Do tego nas szkolono. Tuż po ósmej rano dostałem rozkaz wylotu z najwyższym stopniem gotowości bojowej. Po trzech minutach byłem w powietrzu i zaczęto mnie naprowadzać na cel. Nawet nie wiedziałem, co nim jest. Dopiero gdy podleciałem bliżej, zobaczyłem, że to samolot pasażerski LOT-u. Od razu się zorientowałem, że to uprowadzenie, bo wówczas zdarzało się ich wiele. Później się dowiedziałem, że miał to być rejs z Warszawy do Wrocławia. Gdy byliśmy nad Poznaniem, usłyszałem w radiu, że do przechwycenia tego samolotu wystartowała też rosyjska para migów. Pilot cywilnej maszyny twierdził, że został uprowadzony i będzie lądował na lotnisku w Berlinie Wschodnim. Później okazało się, że samolot uprowadziła sama załoga, która wcale nie zamierzała lądować w NRD. Rozkaz zestrzelenia nie został jednak wydany. Bezpiecznie wylądowali w Berlinie Zachodnim.

Gdyby padł taki rozkaz, wykonałby go Pan?
Gdyby był to samolot myśliwski, to bym się nie wahał. Do tego byłem szkolony. W tym przypadku chodziło jednak o bezbronny samolot cywilny z pasażerami na pokładzie. Na pewno nie wykonałbym takiego rozkazu. Konsekwencje byłyby na pewno bardzo poważne - więzienie lub może nawet poważniejsze. Oczywiście myślałem wtedy o tym, ale nie mógłbym tego zrobić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska