Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mock w świecie mitów

Krzysztof Kucharski
Marek Krajewski
Marek Krajewski Paweł Relikowski
Rozmowa z Markiem Krajewskim.

Pewnie pierwsi wierni czytelnicy Twoich książek już są po lekturze "Głowy Minotaura". Pewnie zaraz zażądają wyjaśnień. Też chciałbym wiedzieć, na przykład, dlaczego swojego bohatera, policjanta z Breslau Eberharda Mocka, zesłałeś do Lwowa?

Do Lwowa Mock pojechał w sprawach służbowych, czyli kryminalnych, i myślę, że w sumie był z tej eskapady zadowolony. Wyznam szczerze, że wyekspediowałem go po pierwsze dlatego, że sceneria dawnego Wrocławia już mi się trochę opatrzyła. Nawet mnie trochę znudziła i już jej czasami miałem dość. Dość też miałem niemieckich klimatów. W cyklu ze słowem Breslau w tytule napisałem pięć książek. Postanowiłem odnowić nieco oblicze mojej działalności pisarskiej. To po pierwsze. Po drugie, zawsze fascynował mnie okres międzywojenny i, oczywiście, nie tylko niemiecki. Przede wszystkim fascynowała mnie Polska międzywojenna.

Możesz to rozwinąć? Nie wykręcisz się samym suchym stwierdzeniem.

Różne powody na to się złożyły. Po pierwsze, Polska była wtedy państwem niepodległym. W latach mojej młodości nasz kraj nie był w pełni suwerenny, tamta Polska jawiła mi się jako trochę taka wyśniona kraina, wręcz idylliczna. Oczywiście - jak każda sielanka - był to obraz nieprawdziwy, wiemy, że tamta nasza ojczyzna była targana wieloma sprzecznościami. Ale tak ją sobie wyobrażałem w zestawieniu z szarą rzeczywistością PRL-u. Po drugie, bardzo mi się podobają obyczaje tego okresu. Począwszy od eleganckich strojów, a więc garniturów, krawatów, kapeluszy u mężczyzn, po piękne, powiewne sukienki u kobiet. Jestem także pod wrażeniem estymy, jaką przywiązywano do kultury klasycznej, będącej trwałym składnikiem formacji polskiej inteligencji.

Łaciny i greki uczono w dobrych szkołach.

Oczywiście, absolwenci liceów klasycznych znali języki starożytne równie dobrze, a może i lepiej niż dzisiejsi absolwenci filologii klasycznej. Mówię to z całym przekonaniem. Inteligenci przedwojenni używali łacińskich sentencji na co dzień. Kiedy ktoś użył sformułowania hic et nunc albo eo ipso, żaden redaktor nie wykreślał z artykułu tego fragmentu, jak to się teraz, niestety, zdarza.

Mam nadzieję, że się teraz nie zdarzy. W końcu rozmawiam nie tylko z autorem powieści kryminalnych, ale też filologiem klasycznym, który się doktoryzował w zakresie językoznawstwa łacińskiego.

Mogę wrócić do moich fascynacji przedwojenną Polską?

Pewnie, pewnie... Chciałem tylko trochę przestraszyć moich nadredaktorów, których palce wędrują w kierunku klawisza "delete".

To właśnie owe fascynacje zdecydowały, że postanowiłem przenieść akcję mojej najnowszej powieści w realia międzywojennej Polski.

Muszę przyznać, że miasto do tej eskapady Mocka wybrałeś bardzo chytrze. We Wrocławiu są wciąż bardzo żywe lwowskie sentymenty. I też Lwów w tamtym okresie miał niezwykły koloryt.

Tak, wybrałem Lwów bardzo świadomie, ponieważ mam z tym miastem sporo więzów rodzinnych. Moja mama urodziła się pod Lwowem i do 1957 roku mieszkała na Kresach. Jej ojciec, a mój dziadek, pracował we Lwowie jako kelner. Wujek mojej mamy, młodszy brat babki, snuł niesamowite opowieści o tym mieście i na nich się wychowywałem. Z tych jego historii powstał w mojej głowie obraz miasta wesołego, które, jak wspominał, było jednym wielkim parkiem.
Czyli Lwów gdzieś w Tobie drzemał...

Gdzieś to się wszystko odkładało w mojej pamięci. To był właściwie powód główny, dla którego postanowiłem opisać przedwojenny Lwów. Drugi powód był natury praktycznej. To miasto nie zostało prawie w ogóle zniszczone. Ono właściwie jest takie, jak przed wojną. Może nie ma tam wszystkich elementów topograficznych starego Lwowa, ale większość się zachowała. Na przykład nie ma już wspaniałego secesyjnego pasażu Mikolascha. Człowiek może odbyć przedziwną podróż w czasie, wystarczy pojechać i opisać wszystko po kolei.

Ile tego czarodziejskiego czasu spędziłeś we Lwowie?

Sporo. To była prawdziwa wyprawa, w trakcie której mogłem prowadzić dokładne badania topograficzne na miejscu.

Przeczytałem "Głowę Minotaura" właśnie bardzo dokładnie i zwróciłem uwagę na serdeczne podziękowania dla mera Lwowa. Zaprzyjaźniłeś się z nim?

Przyjaźń to za wielkie słowo. Mer Lwowa, pan Andrij Sadowyj, zaprosił mnie, słysząc o tym, iż zamierzam osadzić akcję mojej powieści we Lwowie.

To ciekawe... A gdzie to usłyszał? Nie pamiętam, żebyś o tym wspominał kiedykolwiek...

Dowiedział się o tym podczas targów książki we Lwowie, kiedy o tym mówiłem expressis verbis. W Polsce o tym nie wspominałem nawet. Wiedział też, że moje powieści są przekładane na wiele języków, głównie zachodnioeuropejskich. Przez moje książki trochę ludzi zainteresowało się przedwojennym i współczesnym Wrocławiem. Zapraszając mnie, miał nadzieję, że z równą pieczołowitością, jak opisałem przedwojenny Wrocław, opiszę Lwów. Każdy burmistrz chce, aby jego miasto zaistniało w literaturze.
Pojechałeś pospacerować sobie po Lwowie, ale przedwojennym, czyli polskim Lwowie, nie współczesnym. Nie miał zastrzeżeń?

Absolutnie nie. Dzięki jego szczodrobliwości mogłem oddać się tam pracy, dokumentując wszystko, co mnie interesowało. Mer zadbał też o merytoryczną opiekę.

Brzmi to dość dwuznacznie.

Opiekowali się mną ludzie, którzy są wielkimi miłośnikami historii Lwowa. Również jego wielowiekowej, polskiej historii. Oni patrzą na Lwów tak, jak my na niemiecki Wrocław. Kochają miasto, ergo - kochają jego przeszłość. Mało tego, utożsamiają się z tym miastem, jego historią, wielokulturowością. Ci ludzie to znakomici historycy i znawcy Lwowa , posiadający encyklopedyczną wiedzę. Z nimi chodziłem, spacerowałem dzień w dzień. Robiłem zdjęcia, słuchałem ich opowieści. To były fascynujące historie, które sobie nagrywałem na dyktafon. Oni wszyscy mówili po polsku! Polski język nie jest tam językiem tajnym czy zakazanym! W urzędzie miejskim każda urzędniczka mówi po polsku.

Czułeś się tak, jakbyś nie przekroczył granicy.

Chwilami tak. To było wspaniałe uczucie. Na każdym kroku odczuwałem wielką sympatię i życzliwość. Przez cały pobyt nie spotkałem się z jakimiś negatywnymi reakcjami wobec mojej osoby albo na to, iż zbieram materiały, by opisać polski Lwów.

W takim razie, co Cię najbardziej we Lwowie zaskoczyło?
`
Szokiem były dla mnie cudowne, ogromne i przepiękne stare lwowskie kamienice. Trochę zaniedbane, ale jednak z zachowanymi śladami dawnej świetności. Secesyjne gmachy, budynek uniwersytetu, domy stojące przy dawnej ulicy Sykstuskiej. W książce operuję starymi nazwami ulic. Kamienica Rohatyna na rogu Trzeciego Maja i Kościuszki. Wspaniały budynek z płaskorzeźbami rycerzy. Ale też Narodnaja Hostynicia, potężny gmach, wspaniały hotel zbudowany przez Ukraińców w XIX wieku, pieczołowicie teraz odrestaurowany. Z wielką radością przyjąłem fakt, że ludzie, mieszkańcy Lwowa, z którymi się spotykałem i rozmawiałem, doceniają ogromną polską część historii tego miasta.

Demograficznie Lwów był bardzo polskim miastem.

Według przedwojennego polskiego rocznika statystycznego, mieszkało we Lwowie około 16 procent Ukraińców. Czyli co szósty obywatel miasta był Ukraińcem, ale co trzeci był Żydem. Reszta to byli Polacy. To było prawdziwe miasto wielokulturowe. Współcześni mieszkańcy Lwowa do tamtych czasów chętnie wracają. Odrestaurowują płaskorzeźby, stare polskie napisy, to mnie zaskoczyło. Robią to samo, co my we Wrocławiu z napisami niemieckimi. Podobne spojrzenie na historię stało się dla mnie wielką radością.

Mnie najbardziej zaskoczyło to, z jaką łatwością posługujesz się bałakiem, czyli gwarą, dialektem baciarów.

Kosztowało mnie to dużo pracy. Jeżeli tak to odebrałeś, że swobodnie operuję bałakiem, to jest to dla mnie wielki komplement, bo ja nie potrafię w mowie operować tym dialektem. Korzystałem z różnych opracowań, jak choćby znanej książki Zofii Kurzowej "Polszczyzna Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich do 1939 roku". Oczywiście pamiętam pewne zjawiska fonetyczne, jakie słyszałem w domu. U mojego wujka albo u mamy.
Ważna jest też melodia zdania...

Albo nawet całej frazy, przyswajałem sobie zwroty, które się zachowały w ich mowie. Moja mama mówiła, na przykład, "idę do pana Edzia", co znaczyło, że idzie do toalety. Mówiła tak, dopóki nie poznała mojego ojca, który ma na imię Edward. Potem przestała, bo ojciec nie był zachwycony takim skojarzeniem. Przywołałem ten przykład, bo wziął się prosto ze starego Lwowa. Dowiedziałem się, że lwowiacy i mieszkańcy Kresów używali tego zwrotu bardzo często, bo we Lwowie w restauracji Atlas, gdzie bywała śmietanka towarzyska miasta...

Między innymi: Ludwik Solski, Stefan Jaracz czy Bruno Schulz...

Skąd to wiesz?

Z takiej książki "Knajpy Lwowa", która wyszła niedawno i znikła.

Bardzo dobra książka. Poznałem jej autora, Jurija Wynnyczuka. W tymże Atlasie kierownikiem był pan Ernest, ale nazywano go zdrobniale Edziem, tam była pierwsza we Lwowie płatna toaleta. Ktoś, kto przechodził obok restauracji i musiał skorzystać z toalety, mówił, że "idzie do pana Edzia". Tego rodzaju powiedzonka gdzieś tam do mnie docierały. Od mojej mamy dowiedziałem się, że moja babcia, chcąc mnie uśpić, gdy byłem niemowlakiem, śpiewała mi nad kołyską: "Bałam, bałam, bałam". To jest charakterystyczna kresowa kołysanka. Lwów fascynował mnie jako miejsce mityczne, ale też jako miejsce rzeczywiste.

Odwróciłeś moją uwagę tymi lwowskim opowieściami od pretensji, które w imieniu sympatyków Mocka chciałem Ci przedstawić z nadzieją, że się jakoś wytłumaczysz. Pytanie jest brutalne. Dlaczego w swojej najnowszej powieści odsunąłeś Mocka na drugi plan? Nie wiem, czy Twoi czytelnicy Ci to wybaczą...

Liczę na wyrozumiałość czytelników. Mam nadzieję, że spodoba im się mój nowy bohater Edward Popielski, który jest do Mocka bardzo podobny.

Rzeczywiście, przyznaję, że przez to podobieństwo budzi sympatię.

Panowie mają wiele wspólnych cech. Używając określenia z kręgów politycznych, ich przyjaźń na początku była "szorstką przyjaźnią", ale szybko stała się wyjątkową zażyłością. Zostali prawdziwymi przyjaciółmi. Zbliżyło ich wspólne zamiłowanie do starożytności. Mój nowy bohater Edward Popielski jest filologiem klasycznym, a dyplom uzyskał nie byle gdzie, bo na uniwersytecie w Wiedniu. W Wiedniu studiował też jednocześnie matematykę. Oprócz tego podziela upodobania Mocka do płci pięknej. Uciechom ciała oddaje się w salonce pociągu relacji Lwów - Kraków, do której zabiera białogłowy, lwowskie kurtyzany. W odróżnieniu od Mocka jest samotnym mężczyzną, wdowcem wychowującym córkę.

Zastanawiam się, czy nie wstrząśnie czytelnikami, jak dwaj zaprzyjaźnieni policjanci okrutnie i bezwzględnie rozprawiają się z głównym winowajcą.

Paru recenzentów zarzucało mi okrucieństwo w moich książkach. Tym razem poza jednym wyjątkiem nie ma chyba bardzo okrutnych opisów. Jednak ten jeden opis pewnie wystarczy, żeby się pojawiły oburzone głosy. Dłuższy czas się zastanawiałem, czemu służą te makabryczne sceny. Do czego mi są potrzebne? Teraz już wiem, że moje opisy okrucieństwa służą temu, żeby czytelnik nabrał takiego obrzydzenia do mordercy, żeby na końcu, kiedy potwór zostanie ukarany, czytelnik pomyślał sobie: "dobrze mu tak".

W tej powieści używasz wielu zapomnianych słów, które wyszły z obiegu. Zamiast płaszcz, piszesz paltot, zamiast dom publiczny - zamtuz. Właściwie można by ułożyć cały słowniczek.
Używam ich świadomie i z wielką przyjemnością.

W okresie międzywojennym te słowa jeszcze żyły.

Nie będę ukrywał, że jestem wielkim miłośnikiem polskiej literatury XIX-wiecznej i późniejszej. W trakcie pisania "Głowy Minotaura" czytałem rozmaite książki. Na przykład sięgnąłem po Żeromskiego, żeby wrócić do starych wyrazów, przeczytałem "Lalkę" po raz trzydziesty. Przeczytałem też książkę popularnego w okresie międzywojennym autora Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. To był "Doktor Murek". Wiele tej książce zawdzięczam. Jest tam opis pchlego targu, na którym sprzedaje się osełki, które same ostrzą noże, magiczne sprzączki czy pocztówki pornograficzne i tak dalej. Ta wiedza mi się przydała do opisu takiego lwowskiego targu na Krakidałach.
Uświadomiłem sobie, że o Twoich kolejnych książkach rozmawiamy już dziesięć lat. W tych rozmowach często pojawiał się wątek inspiracji. Czasem to była stara notka prasowa, czasem czyjaś opowieść albo przypadkowo zasłyszana informacja. Czy "Głowa Minotaura" też miała taki impuls?
Tym razem wymyśliłem wszystko. Przy niektórych poprzednich powieściach mógłbym rzeczywiście znaleźć jakąś genezę pomysłu czy głównego wątku. Tym razem usiadłem i wymyśliłem wszystko od początku do końca.

Czy, jak w wypadku poprzednich książek, też, zanim siadłeś do pisania, miałeś precyzyjny plan? Przypomnijmy, że "Głowę Minotaura" pisałeś w ubiegłym roku w Szwajcarii, w trakcie stypendium literackiego.

Miałem gotowy bardzo precyzyjny plan. Nie pamiętam jednak, kiedy on powstał.

Z czym się najbardziej męczyłeś, pisząc tę książkę?

To jest normalne, że pisanie czasem sprawia trudność. Zwłaszcza, kiedy pracuje się tak intensywnie. Przyznaję, że męczyłem się z jedną sceną, która zmieściła się na paru kartkach. Chciałem przedstawić w niej fałszywe tropy, którymi podążają lwowscy policjanci, szukając tytułowego Minotaura. Zapadło mi w głowę to, co powiedział pewien recenzent, że "u Krajewskiego nie ma fałszywych tropów, co jest istotą każdej dobrej powieści kryminalnej". Przyznaję, że lubię czytać takie książki, ale kiedy sam piszę, mylny trop wydaje mi się sytuacją z gruntu fałszywą. Zawziąłem się jednak, żeby takie fałszywe tropy znalazły się w mojej książce. Dużo mnie to kosztowało wysiłku, by je uwiarygodnić w swoich oczach. Ciągle mi się wydawało, że są to bezsensowne opisy, które nic nie wnoszą.

Dodajmy, że w Szwajcarii pracowałeś nad dwiema książkami.

Tak. Razem z Mariuszem Czubajem kończyliśmy pisać naszą drugą wspólną książkę "Róże cmentarne", a jednocześnie powstawała "Głowa Minotaura". Przez pół roku pracowałem po osiem, a nawet dziesięć godzin dziennie. Obie musiałem skończyć do pierwszych dni czerwca przed Mistrzostwami Europy w Piłce Nożnej. To jasne.

No tak, zapomniałem, że jesteś namiętnym kibicem sportowym. A skąd się wziął Minotaur w Twojej książce?

Jako filologa klasycznego interesuje mnie oczywiście mitologia, ale też jej przetworzenia, które w sztuce są osobnym zjawiskiem. Ja wybrałem sobie postać Minotaura, opierając się na pewnym motywie mitologicznym. Temu okrutnemu potworowi w ofierze składano dziewice. Początkowo zatytułowałem tę książkę "Ofiara dla Minotaura", a do zmiany tytułu zainspirował mnie wiersz Zbigniewa Herberta.

Czy bardzo się pomylę, jeśli zgadywanie zacznę od tego, że Twoje następne książki też będą zbudowane wokół jakiegoś kolejnego mitu?

Tak, będą odwoływały się do mitów.

Do jakiego mitu będzie nawiązywał następny tytuł?

Będzie to mit bardzo mroczny, nawet ponury, ale ogłaszam już koniec zgadywania.

Długo będziemy czekać na następne śledztwo Mocka, którego pewnie też nie będzie prowadził w Breslau?

Napisałem już połowę następnej powieści. Tyle mogę zdradzić.
Strasznie dużo zdradziłeś. Będę hodował w sobie cnotę cierpliwości, wyrozumiałości oraz dyskrecji i wszystkim sympatykom Mocka też to polecam...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska