Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wrocławski/dolnośląski Pyrkosz

Małgorzata Matuszewska
Jędruś Pyzdra z "Janosika", Warszawiak w "Samych swoich", kapral Franek Wichura w serialu "Czterej pancerni i pies" czy wreszcie Lucjan Mostowiak we współczesnym i bardzo popularnym serialu "M jak miłość". Witold Pyrkosz we Wrocławiu spędził piękne lata swojego barwnego życia.

Na scenach Teatru Polskiego występował od 1964 do 1975 roku. Ale nie tylko sceniczne deski były jego żywiołem. Udzielał się w znanym kabarecie Dreptak (nawet nazywano go "Tata Dreptak"), grał w filmach, prowadził ożywione życie towarzyskie.

- Bardzo dobrze wspominam Wrocław! We Wrocławiu urodziła się jedna z moich córek. To drugi Lwów, bo zawsze było tam dużo osób ze Lwowa - ucieszył się, rozmawiając z nami kilka dni temu. I zaraz zapytał trochę nieśmiało: - Czytała pani książkę? Jak to wyszło?

Ano świetnie wyszło. W księgarniach już jest, a my - dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego - prezentujemy kilka dolnośląskich fragmentów wywiadu rzeki Izy Komendołowicz i Anny Grużewskiej. Witold Pyrkosz opowiada niezwykle barwnie i ze swadą...

"Był z nami na tym wyjeździe również jeden z niewielu Polaków, który jest we wszystkich encyklopediach świata, kolega z niższego roku, mianowicie Jerzy Grotowski. Już wtedy wybijał się ponad przeciętność, jeśli chodzi o wiedzę i zainteresowania - a to Indie, a to różnego rodzaju teatry na świecie. Nam się to wszystko w głowach nie mieściło. I on na tym obozie również eksperymentował.

Uważał się za eksperta od katalepsji. Nasza wysportowana koleżanka Wanda Swaryczewska potrafiła, opierając się tylko głową i piętami na krzesłach, poddać się tej katalepsji. A Jurek był święcie przekonany, że to jego zasługa. Umówiliśmy się więc z Wandą, że nie będzie reagować na jego polecenia, pozwalające powrócić jej do stanu normalnego, a ja, który z nią wtedy sympatyzowałem, wpadnę z tego powodu w szał i na niby będę chciał zabić Grotowskiego. Podobno wykonałem to zadanie perfekcyjnie.

Złapałem kije narciarskie i chciałem Jurka zatłuc. Grotowski był święcie przekonany, że to jego ostatnie chwile, a Wanda w tym czasie utrzymywała się między krzesłami. Potem mistrz "wyprowadził ją" z katalepsji. Wierzył w to wszystko. Podobno chciał nawet opisać tę sytuację w jakimś piśmie naukowym. Dobrze, że do tego nie doszło, bo byłaby murowana kompromitacja. A może kultura przez nas straciła?
(...)
Całe lata był mi bliski Rysiek Kotys. Razem znaleźliśmy się w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie, a później poszliśmy do Wrocławia.
(...)
Krystyna Skuszanka wyreżyserowała w Teatrze Kameralnym we Wrocławiu "Teatr okrutny" Eugene'a Labiche'a. Jako Blancminet byłem komendantem policji, takim trochę nieudolnym. W pewnym momencie mówiłem: "To zgroza, aż mi się włos jeży na głowie" i zdejmowałem melonik. Wówczas okazywało się, że jestem łysy, bo dla potrzeb tej sztuki się ogoliłem. Wtedy jeszcze mało kto tak robił. Widownia oczywiście reagowała świetnie, huraganem śmiechu. Ale gdyby nie współpraca z Krasowskim i Skuszanką, pewnie nigdy nie zdecydowałbym się na takie ryzyko.
(...)
Krystyna dbała, żeby wszystko miało swój szyk. Po ślubie, we wrześniu, przeprowadziliśmy się do Wrocławia. (...)
Gdy postanowiłem odejść z Teatru Ludowego, dostałem trzy propozycje pracy: z Katowic, Warszawy i Wrocławia. Pani Maria Straszewska z wrocławskiego Teatru Polskiego zaproponowała mi bardzo dobrą pensję. I zdecydowałem się. Tam przecież miałem bliską rodzinę: mamę i brata z żoną. Na dodatek była tam wytwórnia filmowa.
(...)
We Wrocławiu zaś już od początku mieliśmy większe gaże niż aktorzy zasłużeni. Warunki mieszkaniowe też były lepsze. Na początku Maria Straszewska zaproponowała mnie i Krystynie apartament w hotelu Polonia, opłacony przez teatr. Miejsce rewelacyjne, bo naprzeciwko Teatru Polskiego. I chyba pół roku później dostaliśmy mieszkanie dwa pokoje ze ślepą kuchnią przy ulicy Żelaznej 63/78. Postawiono tam trzy nowe wieżowce.

My mieszkaliśmy na ósmym piętrze, a winda była ciągle popsuta. Kiedy więc w 1968 roku urodziła się nasza córka Kasia, to wędrówki po schodach z wózkiem stały się już tak męczące, że zaczęliśmy szukać czegoś innego. Do tego wszystkiego mieliśmy trzy psy, ponieważ Krystyna zajęła się hodowlą chartów afgańskich i trzeba było je wyprowadzać kilka razy dziennie. W końcu udało mi się załatwić większe mieszkanie, w starej kamienicy, w samym centrum, na tyłach Teatru Polskiego. Co prawda tramwaj przejeżdżał nam pod nosem, ale za to mieliśmy trzy ogromne pokoje. Kasia mogła nawet jeździć po nich rowerkiem, tyle było miejsca.
(...)
Istniało wprawdzie ryzyko, że po Krakowie Wrocław okaże się kulturalną prowincją, ale na szczęście nic takiego się nie stało.

Bardzo nam się tutaj podobało. Zupełnie inna atmosfera niż w Krakowie, dużo młodzieży. Ja znałem już Wrocław wcześniej, przecież miałem tutaj najbliższą rodzinę. Od czasu do czasu przyjeżdżałem więc w odwiedziny. Pamiętam takie wyprawy na motocyklu WSK, trasę Kraków - Wrocław pokonywałem chyba w dwanaście godzin, tylko potem nie wiedziałem, jak mam siedzieć, takie wszystko było odparzone. Po raz pierwszy po Wrocławiu oprowadzał mnie brat Jerzy. Nasze kontakty wtedy były bardzo bliskie.

Często się spotykaliśmy i umawialiśmy na wódeczkę. Kiedy pojawialiśmy się razem w Klubie Dziennikarza, mówiono: "Dzisiaj będzie padać, bo Pyrkosze nisko latają", co znaczyło, że dojdzie do jakiejś afery. Mieliśmy taką zasadę, że zaraz po przyjściu do knajpy ustalaliśmy, która kobieta na sali jest najbrzydsza, i obiecywaliśmy sobie, że kiedy zacznie się nam podobać, to będzie znak, że już pora iść do domu.
(...)
Pamięta Pan swoje pierwsze przedstawienie we Wrocławiu?
Trzeba wyjaśnić, że Teatr Polski we Wrocławiu miał dwie sceny: mniejszą, zwaną Kameralną, i główną. To była największa widownia teatralna w Europie, tysiąc dwieście dwanaście miejsc przed spaleniem w 1994 roku. Do tragedii doszło już po moim wyjeździe. (...)

Na początku, jeszcze przed przyjściem Krasowskiego i Skuszanki, zagrałem dwie sztuki: "Las" Ostrowskiego w reżyserii Jakuba Rotbauma, a wcześniej "Powrót syna marnotrawnego". Ten "Las" był nudny jak cholera. Pamiętam, że na próbie siedziałem za długim stołem, który był nakryty papierem, i podpalałem ten papier i gasiłem.

Myślałem, że Rotbaum tego nie widzi, a on to dostrzegł i mówi tak: "Panie Pirkosz, jeszcze mi tylko tego potrzeba, żeby pan na mojej próbie podpalił ten teatr". Było to w czasie, gdy Żydzi byli już niemile widziani w naszym kraju. Potem dawał mi lekcje gry aktorskiej, jak należy grać szefa tłumu żebraków: "Pan jest widownią, a ja jestem teatr i pan żebrze gulden na mleko dla chorego dziecka, tylko pan żebrze prawą ręką, a lewa nie gra, rozumie pan?". W 1965 roku zaczęto kręcić pierwszy wielki polski serial - "Czterech pancernych i psa".

Zadzwoniono do mnie, że jest taka rólka, nieduża, kaprala Franka Wichury, i zapytano się, czy mnie to interesuje. Odparłem, że oczywiście tak. Wtedy zatrudniono wielu aktorów z teatrów wrocławskich, bo film był realizowany przez tamtejszą wytwórnię. Na początku nikt nie myślał, że ta moja rola będzie znacząca, no, ale tak się spodobałem, że rozbudowano dla mnie dialogi i zagrałem nie tylko w pierwszej serii, ale i w kolejnych dwóch. Realizacja trwała w sumie cztery lata. Reżyserował nad wyraz koleżeński i sympatyczny Konrad Nałęcki. (...) Pamiętam wizytę w Jeleniej Górze na jakimś stadionie. Roman Wilhelmi był wyraźnie skacowany, ale w pewnej chwili nagle się wyprostował i na wszystkie pytania odpowiadał: "Ciężko było, oj, bardzo ciężko". (...)
(...)
Dostawałem też nagrody, na przykład w latach 1967 i 1968 słynną wtedy Złotą Iglicę, a w roku 1970 i 1974 Srebrną Iglicę od czytelników wrocławskiego "Słowa Polskiego". Wysoko oceniono moją rolę w "Don Juanie" Moliera. Krasowski naprawdę przygotowywał rewelacyjne przedstawienia.
Kiedyś wystawialiśmy w 1971 roku "Pogrzeb po polsku" Różewicza, w którym grałem główną postać Kowalskiego. Przez pół spektaklu nic nie robiłem, tylko jadłem jajko. Tak było w didaskaliach. Coś się dzieje, plany się zmieniają, a Kowalski cały czas z tym jajkiem. Dopiero potem zabierałem głos.
Kiedyś na próbę przyszedł Różewicz. Tak się złożyło, że jeden z kolegów, Gustaw Kron, który w spektaklu był strażakiem, gdzieś poszedł. A był dosyć przystojny i często grywał amantów. Postanowiłem sobie zażartować. Siedziałem akurat za stołem, nagle wstałem, poszedłem za kulisy, złapałem toporek strażacki i wcieliłem się w rolę strażaka. Plotłem, co mi ślina na język przyniosła, powygłupiałem się i opuściłem scenę.

Próba się skończyła, a Różewicz mówi: "Dlaczego to takie krótkie?". Na to Krasowski: "Bo tyle pan napisał, ja i tak dużo dodałem". A mówiło się o Różewiczu, że to taki autor, co słowa nie da dodać, pilnuje każdego przecinka. Różewicz mówi więc do Krasowskiego: "Ten strażak to dobrze zagrał", Krasowski odpowiada: "Ale to nie jego rola". Na to Różewicz: "Ale dobrze grał, dobrze". Krasowski znowu konsekwentnie: "Ale to gra inny kolega". A Różewicz: "A jest tak dobry jak ten?". Krasowski: "Tak", ale głos już miał niepewny. Okazało się, że swoją grą tak zachwyciłem mistrza, że nawet słowa się nie liczyły.
(...)
Wróćmy jednak do "Czterech pancernych...". Gdzie kręcono zdjęcia?
Prawie wszystko odbywało się na Dolnym Śląsku, więc niedaleko Wrocławia, do domu miałem blisko. Pewnego dnia ekipa filmowa została zaproszona na przyjęcie do Wytwórni Win i Miodów w Kłodzku, w starych fortach. Zawieziono nas nyską. Wchodzimy, a tam długi stół zastawiony butelkami z miodami i winami, na zagrychę były pralinki oblane czekoladą.

Dyrektor fabryki mówi tak: "Proszę państwa, nie przejmujcie się, stąd jeszcze nikt o własnych siłach nie wyszedł". My odpowiadamy: "Dobrze, dobrze, ale pan nie wie, z kim ma do czynienia. Mamy spore możliwości". Po kilku godzinach, jak przyjechała po nas nyska, to nas wynoszono i wrzucano na pakę, i leżeliśmy jeden na drugim. Następnego dnia kac był nieprawdopodobny.
(...)
Pan grał w filmach, w teatrze, pracował w telewizji, a jak radziła sobie pańska żona?
Na początku otworzyła gabinet kosmetyczny, bo jeszcze w Krakowie skończyła szkołę kosmetyczną. Potem, w roku 1970, dostała lokal od miasta, w świetnym miejscu, niedaleko Rynku.

Wyremontowała go i zaczęła prowadzić kawiarnię. Nazywała się U Dreptaków. Dlaczego akurat tak? Wcześniej powstał kabaret literacki Dreptak, w którym występowałem i reżyserowałem. Postać Dreptaka wymyślił nieżyjący już satyryk wrocławski Andrzej Waligórski. Dreptak to jest taki Polak, który bez przerwy za czymś łazi, a to za mięsem, a to za wódką. Ten kabaret był w swoim czasie bardzo popularny wśród wrocławian, a mnie nazywano "Tata Dreptak"(...)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska