18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pogromcy ognia

Anna Gabińska
Ćwiczenia z ratownictwa chemicznego
Ćwiczenia z ratownictwa chemicznego Mikołaj Nowacki
Bez końca jeżdżą do palących się traw, wypadków na autostradzie i szukają topielców. No i zawsze może się zdarzyć pożar domu, bo ktoś odgrzewał w środku nocy bigos i przysnął na kuchennym stole. Jak wygląda zwykły dzień strażaków z Wrocławia.

Sobota to dzień gospodarczy - sprzątanie, żadnych ćwiczeń, nic ciekawego - przestrzega komendant straży miejskiej bryg. Zbigniew Szklarski. W sobotę po śniadaniu wpadamy do Jedynki - Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej Państwowej Straży Pożarnej nr 1 przy ul. Wierzbowej we Wrocławiu.

Służbę zaczęli o ósmej rano i będą ją trzymać przez 24 godziny - do niedzieli. Potem mają trzy doby wolnego. Są z czwartego, czyli z najmłodszego plutonu. Pracują w dziesięciu ratowników: czterech strażaków, trzech kierowców, dwóch płetwonurków, dyspozytor punktu alarmowego, który czuwa przy telefonie, i szef zmiany.

Każdy na koncie ma co najmniej jednego kota, którego ściągał z drzewa. Dowódcą czwartej zmiany w Jedynce jest st. asp. Krzysztof Czerwiński - pod czterdziestkę, skupiona twarz, szatyn z włosami strzyżonymi na jeża.

Równie gładko ogolony dyspozytor to mł. asp. Janusz Wasylko z Zamościa, lat 25, namówiony do zawodu przez sąsiada strażaka. Siedzi przy komputerze, coś pisze w papierach albo bierze ściereczkę i przeciera monitor i biurko. - U nas nikt nie ma dużego zarostu, bo ma nie przeszkadzać, jak włożymy maskę tlenową - tłumaczą strażacy. Co innego kierownictwo - puszczają oko - ci mogą sobie pozwolić na wąsiska. Są w koszarowych, czarnych strojach.

Czerwiński prowadzi do mapy i objaśnia. Są jedną z dziewięciu jednostek ratownictwa gaśniczego na terenie Wrocławia. Ich jednostka słynie na cały Dolny Śląsk z ratownictwa wodnego, bo mają najlepiej przeszkolonych ludzi i odpowiedni samochód z pontonem. Koledzy z ul. Krakowskiej specjalizują się w ratownictwie chemicznym, przy Borowskiej - wysokościowym.

Ich rewir obejmuje: most Oławski, wzdłuż południowego brzegu Odry, aż do wiaduktu kolejowego w pobliżu stacji kolejowej Wrocław-Popowice. Potem wzdłuż nasypu kolejowego, przecinając ulicę Legnicką, Robotniczą. I Bolesławiecka (- O, tam grilla lubią zapalić na korytarzu w blokach porobotniczych, aż meble skwierczą). Grabiszyńska, Zaporoska, Zielińskiego, Powstańców Śląskich przez Dworzec Główny PKP, aż do ulicy Pułaskiego.

Dyspozytor może ogłosić wyjazd przez radiowęzeł:
Alarmowo - biegną do garaży pędem - w dzień mają minutę na to, by wyjechać za bramę, bo to coś poważnego, w nocy - dwie.
Niealarmowo - bez koguta i dźwięku - do plamy oleju albo palącego się śmietnika. Ale gdy trzeba odpalić starego jelcza i napompować mu hamulce, żeby w ogóle ruszył, w dwie minuty można się nie wyrobić.
Godz. 9.40. Czerwiński zleca zrobienie nam herbaty i objaśnia dalej. Jeżdżą do pożarów i fałszywych alarmów. Ratują też uwięzione zwierzęta, sprawdzają dziwne zapachy.
- Właściwie wszystko oprócz porodów obsługujemy - śmieją się strażacy. Bo są jedyną formacją ze sprzętem, który sobie ze wszystkim poradzi.

- No, ja raz musiałem ratować panią w... knajpie - przypomina sobie dyspozytor Wasyl, czyli mł. asp. Janusz Wasylko. W szkole średniej lubił biegać i podciągać się na drążku. Po maturze poszedł do szkoły aspiranckiej w Krakowie. Teraz jest na drugim roku Szkoły Głównej Pożarnictwa w Warszawie. Studiuje zaocznie.

- Zostaliśmy wezwani do Rynku, do jednego z lokali. Pan podrzucił partnerkę w tańcu i nie złapał. Była trzecia w nocy. Kobieta miała połamaną miednicę. Karetka jeszcze nie przyjechała, ratownicy-strażacy wzięli ją na deskę ortopedyczną i podali tlen.

Strażacy, gdy nie są na służbie, mogą się położyć nie wcześniej niż o godz. 22. W pracy mają zajęcia z ping-ponga, siatkówki, w poniedziałek ćwiczenia do godz. 15.30, potem koszenie trawy, strzyżenie żywopłotów.
Twarde z nich chłopaki, dużo żartują. Ale przyznają, że siwieją wcześniej niż w innych zawodach.
- To ciężki stres i nerwówka - nie kryje Czerwiński. Psycholodzy mówią, że w ratowniku na zawsze zostaje to, co widział.

Wasyl:
- Jak policja woła do otwarcia mieszkania, bo mieszkańcy sąsiada od jakiegoś czasu nie widzieli, a muchy widać do połowy okien, na pewno trzeba wkładać aparat tlenowy.
Policjanci wołają strażaków, bo to oni mają łobuza, czyli chuligana: narzędzie Haligan w zestawie burzącym, pomocne przy wyważaniu drzwi.

Najcięższa akcja? Pożar skła-du surowców wtórnych przy ul. Robotniczej.
- Trudne to było do ugaszenia. Paliły się kartony z makulatury, plastikowe butelki - wspominają.
Godz. 10.31. Pierwsze zgłoszenie. Ul. Bardzka, przy stacji BP, plama oleju, alarmowo. Biegną do pierwszego auta, jakby się paliło. - Piasek i serpent pójdą w ruch - mówi fachowo dyspozytor Wasylko. Bierze rutinoscorbin, bo trochę przeziębił się na ostatniej służbie, i objaśnia dalej.
Ma wprawę, bo jednostkę chętnie odwiedzają przedszkolaki, ciekawskie bardziej niż dziennikarz. Na ścianie wśród instrukcji wisi mały obrazek uśmiechniętego Jana Pawła II z podpisem: "Po maturze chodziliśmy na kremówki".

Godz. 10.51, dzwoni telefon stacjonarny. Po chwili Wasyl mówi do mikrofonu: Alarmowo SRW, ul. Osobowicka, most Milenijny, zimowisko barek, zwłoki w rzece. Policja jeszcze nie jedzie, nie mają wolnych radiowozów. SRW znaczy, że jadą płetwonurkowie.
Na ścianie za plecami dyspozytora widać mapę okolic Wrocławia. Na niej kartki z całej Europy: Teneryfa, Berlin, Bukareszt, Milano.

Mł. asp. Piotr Kleczaj zaczynał w OSP, pochodzi z Trąbowca w Świętokrzyskiem. Zastrzega, że nie podrywa dziewczyn na to, że często używa sikawki w robocie.
- Ja mówię, że jestem od efektów specjalnych przy Teatralnej - śmieje się Piotrek. I dziewczyny myślą, że pracuje w Teatrze Lalek.

Razem z kolegą Damianem usadowili się przed komputerem, bo będą liczyć, ile kto przepracował godzin w trudnych warunkach.
- Mądrzeją dziewuchy. Interesują się człowiekiem, a nie tym, ile zarabia - tłumaczą chłopaki.

Ruch zaczyna się po drugiej w nocy w weekend, gdy ci, którzy chcieli się zabawić, wracają do domów. A to auto przewrócą, a to śmietniki podpalają. Albo bez sygnalizacji świetlnej trafiają się samochody: na Długiej na zakręcie i skrzyżowanie Zachodniej z Legnicką, bo Legnicka to kawał prostej, można się rozpędzić.

Starszy sekcyjny Mirosław Radziszewski ze Żmigrodu zaczynał w Ochotniczej Straży Pożarnej. Jeż na głowie, 13 lat na służbie. W OSP podobało mu się ganiać z wężami strażackimi na czas.
- Komendant miał na tym punkcie kompletnego hopla, ale nam z kolegami się podobało - śmieje się. Ganiał więc z wężami na czas. W wojsku, w Giżycku na Mazurach, był strażakiem. Potem chciał do policji.
Poległ na badaniach, ale stwierdzono, że nadaje się do straży. Żona (montażystka dekoderów w Obornikach Śląskich) zawsze mu robi kanapki na śniadanie i szykuje obiad do pracy.

- Dziś mam do odgrzania pieczeń z sosem żurawinowym, pieczarki i kaszę - kusi. Od żony zawsze dostaje buziaka do pracy. Od córki - nie. - Zosia, jak jadę do pracy, to jeszcze śpi. Ale chce być strażakiem Samem - opowiada Mirek. Czy jej pozwoli? - Przecież jak kobieta się uprze, to nic jej nie powstrzyma - śmieje się.

Ale nie zawsze ma dobry humor. W ubiegłym roku na św. Wincentego cztery osoby się spaliły.
- Jak wpadliśmy, już było za późno. Trupy tam leżały. Wróciłem po służbie cały przybity. Żona mówiła: może byś się położył. A on nie mógł.
- Nieraz słyszę jakieś pretensje, że mam zły humor. Czasem naprawdę trudno nie mieć.

Czerwiński wraca z plamy oleju przy stacji. 11 lat na oddziale bojowym, czyli dowodzi plutonem na służbie:
- Ludzie różne mają pomysły. Komuś fantazja dopisze, by o trzeciej w nocy bigos sobie odgrzać. I przyśnie, i przypali. A my w dziewięć osób jedziemy z nastawieniem, że trzeba będzie ludzi ewakuować, że może już są ofiary.

Jak spędza wolny czas? Żadne skoki na bungee go nie interesują. Lubi wieś, wodę, żeby się wyciszyć. Może oglądać film, niekoniecznie akcji. Partnerka - lekarz - też jest spokojną osobą.
- Tak czasem zastanawiam się, że może jednak lepiej byłoby zostać murarzem - zamyśla się. - Najwyżej można sobie pochlapać ubranie. Jak jest fajrant, rzucić kielnię i iść do domu.

Czerwiński pochodzi z Gdyni. Chciał iść do marynarki handlowej. Ale nie mógł nie zostać strażakiem. Jego dziadek był naczelnikiem OSP, a ojciec i dwóch stryjów zawodowo walczyli z pożarami. Gdy ojciec wracał ze służby, a on z siostrą chciał się z nim pobawić, mama mówiła:
- Zostaw, tata śpi, bo był na służbie. Jak po szkole średniej poszedł do szkoły w Poznaniu aspiranckiej, nie był zielony.
Wiedział, że w prądownicy strażacy mają nie prąd elektryczny, tylko prąd wody.
- Całe wakacje spędzałem w remizie - śmieje się Krzysiek. Był tam magnetowid, cud techniki wówczas, o którym każdy mógł sobie najwyżej pomarzyć w domu. Na tym magnetowidzie zobaczył, jak strażacy z zagranicy ratują ludzkie życie w pożarach. I wpadł na pomysł, że napisze do straży pożarnej w Nowym Jorku i Melbourne, żeby przysłali mu jakąś ichniejszą koszulkę albo inny gadżet.

Był wtedy w szkole średniej, uczył się angielskiego.
- Na początku pisałem: ja chcieć, ja prosić, ale z czasem wyrobiłem się. Miałem kłopot z naszymi gadżetami, bo w Polsce było wtedy bardzo skromnie. Ogołociłem ojca i stryjów z proporczyków. Ale udało mi się nawiązać kontakt ze strażakiem z USA i kimś z Australii. Słali mi naprawdę niewąskie gadżety.

Na Wierzbową zajrzeli kiedyś Irlandczyk i Niemiec. Wrocławscy strażacy nie mają się czego wstydzić: nomexy (ubrania ochronne), francuskie haixy (buty), czujniki bezruchu (zaczynają przeraźliwie piszczeć, gdy strażak się nie rusza - znak, że koledzy muszą go natychmiast odnaleźć) - górna światowa półka.

Sekcyjny, czyli jak kapral w wojsku - Mariusz Rudnicki, uśmiechnięty brunet, 10 lat jako płetwonurek, wraca z kolegami z zatoki barek.
- To była kobieta, 40-50 lat, sprzed tygodnia. Dryfowała po powierzchni, więc wystarczyło zabrać ją na pływające nosze. Morderstwo? Samobójstwo? To ustali prokurator.

Pali papierosa, pije kawę, dużo się uśmiecha, ale widać, że ciężkie chwile w swoim fachu przeżył. Co wyciągał z wody?
- Samochody z ludźmi w środku, a dla policji dowody rzeczowe - tablice rejestracyjne, pistolety, komputery.

Lubi nurkować, to jego pasja. Może w tym roku wybierze się pozwiedzać prom Heweliusz. Nie został jeszcze uznany za cmentarzysko, jest otwarty dla nurków.
- Na początku pracy myślałem sobie, że ktoś to musi robić, ale gorączkowe poszukiwanie zaginionego w wodzie to bezsensowna robota - zwierza się Rudnicki. - Żywego po godzinie już nikogo się nie znajdzie. A jak zwłoki się w coś nie zaplączą, to po jakimś czasie same wypłyną. Jednak gdy zobaczył na akcjach, jak denerwuje się rodzina, doszło do niego, że dla krewnych zaginionego poszukiwania mają kolosalne znaczenie.
W Odrze jest ciemno. Ciała szuka się po omacku, jedną ręką trzymając się liny z kotwicą.
- Czasem heblujemy wodę cały dzień i nic. A czasem od razu się znajdzie. I raz się chwyci za głowę, raz za nogę - opowiada Rudnicki. Nigdy nie patrzy na twarz. I nie rozmawia z rodziną.
Gdy kończy służbę, liczą się tylko: dziewczyna, córka, żagle, ryby, woda, gitara.
- Inaczej człowiek zwariowałby - mówi Rudnicki.

Godz. 14.12. Kot w fosie, hotel Plaza, alarmowo. Rudnicki z kolegami ruszają na sygnale z pontonem. Biały przemoczony kocur z zielonymi oczami miauczy na kamieniach przy brzegu pod wysokim murkiem. Sam stamtąd nie wyjdzie. Wygląda na wycieńczonego. Jest już kilku gapiów.
- Zobaczyłem go przez zoom w aparacie z wyspy, gdy robiłem zdjęcia łabędziom - opowiada Tomasz Dziuba, wrocławianin, który zaalarmował strażaków.

Kocura ratuje inny płetwonurek - Tomasz Grzejdziak, doktorant na Akademii Wychowania Fizycznego. Pisze pracę pt. "Czucie kinestetyczne, czyli o tym, co zrobić, żeby szybciej pływać". Robi badania na studentach. Strażakiem zdecydował się zostać tuż przed ślubem.
- Jak utrzymałbym rodzinę za 1300 zł, za uczelnianą pensję? - pyta. W wolnym czasie uprawia wind-surfing.

Kot nie rzuca się w ramiona Grzejdziaka. Trzeba trochę namęczyć się, by złapać i uspokoić przestraszonego zwierzaka. Czekamy na karetkę pogotowia zwierzęcego.
Godz. 15.44, dalej sobota, z powrotem w jednostce. Szatnia 2. plutonu - wielkie sprzątanie. W kuchni Grzejdziak podgrzewa makaron z mięsem, dwie akcje dziś za nim, czas zjeść. Na ścianie reprodukcja "Chat" Vincenta van Gogha.

Godz. 16.11. St. asp. Czerwiński w głośnikach:
- Uwaga, zmiana, zabieramy się za rejony. Informacja dla zmiany: proszę zabrać produkty z lodówki.

W kuchni szorowanie podłogi. Dwóch szoruje. Reszta przez chwilę odpoczywa. Gadają o pożarze w Kamieniu Pomorskim.
- To najczarniejszy sen każdego dowódcy - dostać zgłoszenie, gdy pożar już jest tak rozbuchany - kiwają głowami. Niewiele da się wtedy zrobić.

- Dlatego z najmniejszym dymem trzeba dzwonić pod 998. Nie czekać, aż zrobi to ktoś inny, bo może być za późno. Dyspozytor ma zawsze cierpliwość odbierać telefony. A każda minuta jest na wagę życia - mówią poważnie.
Niedziela, koniec służby. Zmęczeni całą dobą w pełnej gotowości, stresie. Z uczuciem ulgi wracają do domów: że nikt nie zginął, że nie było wielkiego pożaru, że wreszcie się będą mogli wyspać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska