Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiedza nikogo nie zgermanizuje

Hanna Wieczorek
Dr Tomasz Głowiński
Dr Tomasz Głowiński Michał Pawlik
Rozmowa z dr. Tomaszem Głowińskim, historykiem z Uniwersytetu Wrocławskiego i redaktorem wydanej książki "Festung Breslau - 1945 - historia i pamięć".

Prawie rok temu, 6 maja, odbyła się na Uniwersytecie Wrocławskim konferencja poświęcona Festug Breslau. Plonem tego spotkania jest książka "Festung Breslau - 1945 - historia i pamięć" wydawnictwa "GAJT", która właśnie trafiła do wrocławskich księgarń. Jest to zbiór referatów wygłoszonych przez wrocławskich historyków na tym spotkaniu, rozszerzony o kilka dodatkowych tekstów.

Dlaczego Pana zdaniem warto przeczytać "Festug Breslau - 1945 - historia i pamięć"? Ta gruba cegła zawiera przecież naukowe referaty?

Wiemy, że temat Festung Breslau interesuje wielu wrocławian, dlatego staraliśmy się, żeby napisana była w sposób przystępny także dla ludzi, którzy nie zajmują się zawodowo historią. Publikacja jest interesująca także dlatego, że znalazły się w niej teksty naukowców z różnych środowisk, różnych pokoleń i o różnych zainteresowaniach badawczych. Myślę, że dzięki temu każdy czytelnik zainteresowany tą tematyką może w niej znaleźć cenne, nowe i ciekawe dla siebie informacje.

Ostatnio mamy "wysyp" publikacji poświęconych Festung Breslau. Co się takiego stało,że po latach posuchy mamy taką erupcję wydawniczą?

Nie da się ukryć, że pewne tematy są związane z modą, ale przecież nie powstaje ona sama z siebie, jest kreowana, wynika także z pewnego zapotrzebowania społecznego. Nadszedł w końcu moment, w którym okazało się, że historycy trochę zapomnieli o tym temacie, ważnym zwłaszcza tutaj na Śląsku. Po wojnie, zwłaszcza w czasach PRL-u, było sporo niedoinwestowanych, czasem wręcz zakazanych, obszarów badawczych. Wiele z nich po roku 1989 poruszono, ale akurat ten nie był tematem pierwszej potrzeby i po prostu się odleżał. Ważniejsze okazały się na przykład rozliczenia z komunistyczną przeszłością. A Festung Breslau czekało na swoją kolejkę. Ale z tym wysypem publikacji na ten właśnie temat nie przesadzałbym.

Nie? Najpierw były wspomnienia Hansa von Ahlfena i Hermana Niehoffa komendantów Festung Breslau...

Potem ukazały się wspomnienia Hugo Hartunga "Gdy niebo zstąpiło pod ziemię" - cywila, volkssturmisty, mieszkańca miasta Breslau i, oprócz kilku drobniejszych publikacji, lista na tym właściwie się kończy. Wydawnictwo Dolnośląskie przymierza się do opublikowania w tym roku drugiej książki Ahlfena o walkach na Śląsku. To nie jest wielki boom wydawniczy, natomiast trzeba przyznać, że budzą one zainteresowanie. Czytelnicy głosują kupując te książki, dyskutując o nich, widać to na przykład na forach internetowych.

Ale to i tak postęp. Do 1989 roku musiała nam wystarczyć praca profesorów Karola Joncy i Alfreda Koniecznego.

To nie była ich jedna praca, ta zasadnicza "Upadek Festung Breslau" została wydana dawno temu i w niewielkim nakładzie, dzisiaj jest praktycznie nieosiągalna. Pod ich redakcją wyszły także wspomnienia księdza Peikerta oraz materiały źródłowe do Festung Breslau, potem bardzo długo nie było nic, aż wreszcie do czytelników ze swoimi pracami wyszedł profesor Ryszard Majewski, zawodowy wojskowy.
Część wrocławskich historyków krytykuje prace profesora Majewskiego.

Z mojego punktu widzenia, największą zasługą profesora było to, że odkrył na nowo sam temat Festung Breslau, pokazał go czytelnikowi. Do plusów tych publikacji trzeba zaliczyć też to, że bardzo szeroko wykorzystał w nich rosyjskie źródła i swoje osobiste kontakty z rosyjskimi świadkami tamtych wydarzeń. To jest walor tych książek. Ale profesor Majewski w zasadzie w ogóle nie uwzględnił w swych pracach strony niemieckiej. A więc była to historia jednostronna, jednobiegunowa. Jestem więc, zresztą nie tylko ja, krytyczny wobec treści tych prac, a zwłaszcza ducha, który w nich dominuje. Mam nadzieję, że nie wróci już obecna tam retoryka, jak na przykład sformułowania, iż Wrocław został "wyzwolony przez Armię Radziecką".

Denerwuje Pana takie sformułowanie? Dlaczego?

Bo to najzwyczajniej w świecie nieprawda. Przecież Wrocławia bronili między innymi jego mieszkańcy i to od nich został on "wyzwolony". Ale proszę mi wierzyć, że ja w takim samym stopniu nie identyfikuję się z niemieckimi obrońcami Festung Breslau, co z jego sowieckimi zdobywcami. Tak naprawdę bardzo krwawe walki o miasto stoczyły dwa zbrodnicze reżimy i nie bardzo wiem, dlaczego mielibyśmy być po stronie rosyjskiej zachwyceni tym, że oni to zniszczone i ograbione dodatkowo przez nich miasto podrzucili nam. Zabierając przy tym nasze ziemie na wschodzie, należące do Polski przed 1939 roku. Ani myśmy wojny nie zaczynali, ani jej nie kończyli. Jesteśmy tutaj rzuceni przez historię i nie zawsze łaskawy dla naszego narodu los. I tu zostaliśmy...

My, wrocławianie, jesteśmy trochę zdezorientowani. Z jednej strony legenda Festung Breslau jest nam obca, przecież jesteśmy Polakami. Z drugiej, trochę nas jednak fascynuje, czasami w różnych wypowiedziach pobrzmiewa nawet nuta takiej przekory: Wrocław kapituluje ostatni...

To prawda, jesteśmy trochę pogubieni. Można się bać wspominania, że we Wrocławiu mieszkali kiedyś Niemcy, że są tu jakieś elementy niemieckiej kultury i historii. Są ludzie, którzy traktują to jako naruszanie polskości tych ziem, naruszanie prawa do naszej obecności tutaj. Spotkałem się z takimi postawami, profesor Nowak w Radiu z Torunia zaliczył mnie nawet do regermanizatorów Dolnego Śląska. Pozwolę sobie na niedyskutowanie na jego poziomie.

Zdarzają się opinie, że badanie historii Wrocławia prowadzi do regermaniacji miasta?

Spotykam się z takimi, zaskakującymi ocenami. Natomiast uważam, że o polskość tych ziem, o naszą polskość martwią się ci, którzy sami nie są siebie pewni. Bo przecież fakt, iż ta ziemia i to miasto miało skomplikowaną historię, nie odbiera mu polskości, ani nie narusza naszych praw do obecności tutaj.
Dlaczego więc wspominanie o niemieckiej historii Dolnego Śląska budzi opór?

Nie ma się co dziwić, że podchodzimy do tego z lekkim oporem. Historia Niemców we Wrocławiu nie jest przecież naszą historią, jest natomiast częścią historii naszego miasta. Normalne jest to, że jesteśmy ciekawi jak wyglądała historia Wrocławia i Śląska. Na szczęście przestaliśmy się już dręczyć retoryką: "kamienie mówią po polsku", kiedy one nie chciały nic mówić. Nie ma żadnego wstydu, ani zagrożenia w takim podejściu do dziejów. My sami z sentymentem podchodzimy do Lwowa, Wilna i Grodna.

Przecież przyjemnie byłoby nam, gdyby nie twierdzono tam, że Grodno zawsze było białoruskie, Wilno - litewskie, a Lwów tylko ukraiński. Gdyby znaleźli się tam ludzie zainteresowani prawdziwą historią tych miast, ich prawdziwą kulturą, sztuką. Takie podejście nie oznacza, że chcemy zabrać te miasta, że ładujemy się z butami w świadomość i tożsamość ich mieszkańców. Człowiek z natury jest ciekawy, chce wiedzieć gdzie jest i jak wyglądała przeszłość miejsca, w którym się znajduje.
Nie sądzę, żeby takie zainteresowanie trzeba było rozważać poprzez kontekst narodowy.

Czego, Pana zdaniem, brakuje w publikacjach na temat Festung Breslau i wojennych losów Wrocławia?

Brakuje przede wszystkim podsumowania. Nasza książka pokazuje, że badania nad historią Wrocławia w czasie II wojny światowej, prowadzone są od lat. Nazwiska autorów - od profesora Alfreda Koniecznego po ludzi, którzy niedawno zrobili magisterium, ale prowadzą badania źródłowe i dotarli do ciekawych materiałów - udowadnia, że spektrum prac jest szerokie, zainteresowania historyków składają się na coraz pełniejszy obraz.

To wszystko pokazuje, że brakuje nam właśnie podsumowania. Mogłaby nim zostać jedna, choć nie jedynie słuszna, monografia zatytułowana "Wrocław w czasie II wojny światowej". Publikacja szeroko zakrojona, ponieważ musiałaby obejmować życie społeczne, gospodarcze, stosunki narodowe, terror wojenny i wreszcie działania zbrojne. Myślę, że w końcu doczekamy się takiej książki i to w nieodległej perspektywie. A "Festug Breslau - 1945 - historia i pamięć" jest cichą zapowiedzią takiej właśnie pracy. Interesującą dla tych wszystkich, którzy szukali nowych informacji, na przykład o tym jak żyli ludzie w czasie walk o Festung Breslau i jak to wyglądało w szczegółach.

Profesor Alfred Konieczny napisał o lotniczym zaopatrzeniu Festung Breslau. Dowiemy się z tego tekstu czegoś o lotnisku na placu Grunwaldzkim?

To jest bardzo ciekawe, ciągle przecież pokutuje mit niepotrzebnego lotniska. Profesor nie twierdzi, że lotnisko na placu Grunwaldzkim było potrzebne, oczywiście pomysł wybudowania go w centrum obszaru zurbanizowanego, kosztem zabudowy i to takiej pięknej dzielnicy, jaka tam była, to był pomysł wariacki i zbrodniczy. Natomiast prof. Konieczny pokazuje, że opowieści o tym jakoby nie wylądował tam żaden samolot są tylko mitem i można je między bajki włożyć. Zresztą historycy wiedzieli o tym od dawna, ale profesor przeprowadził badania nad dziennikami niemieckiej 6. Floty Powietrznej i udowodnił punkt po punkcie, że lądowały tam i startowały samoloty oraz szybowce.

To w żaden sposób nie zmienia wymowy faktu, że wyburzono tam kamienice i w samym centrum zabudowy, kosztem życia wielu ludzi, wybudowano pas startowy. Tyle, że swego czasu Niemcy musieli być nie tylko źli, ale i bardzo źli. Więc by podkreślić, że to nie tylko było zbrodnicze, ale i bardzo głupie, ponieważ lotnisko okazało się nieużyteczne. Faktycznie nie było bardzo użyteczne, ale nie do tego stopnia, iż nie wylądował tam żaden samolot.
Przez lata opowiadano, że z tego lotniska wystartował tylko jeden samolot z gauleiterem Dolnego Śląska, komisarzem obrony Rzeszy Karlem Hanke na pokładzie.

Właśnie, funkcjonował mit, że lotnisko to był wymysł zbrodniarza, który sobie tylko w ten sposób zapewnił ścieżkę ucieczki.

A skąd Hanke wystartował?

Nie wiemy. Być może z lotniska na placu Grunwaldzkim, ale mógł to zrobić z zupełnie innego miejsca. Samolot łącznikowy "Fieseler Storch", którym wyleciał z Wrocławia, mógł wystartować nawet na 200-250 metrach kawałka pustej ulicy. To nie był pas startowy budowany dla niego, samolot łącznikowy jest tak skonstruowany, żeby mógł, wystartować na kawałku pustej przestrzeni, nawet na zaoranym polu, choć oczywiście lepiej, żeby był to asfalt. Na placu Grunwaldzkim miały lądować samoloty transportowe - Heinkle i Junkersy oraz szybowce typu Gotha - wypełnione amunicją, a z powrotem zabierające rannych. Profesor Konieczny pokazuje jedną bardzo ciekawą rzecz: Niemcy dokonali ogromnego wysiłku zaopatrując Festung Breslau z powietrza, bez tego tak długa obrona nie byłaby możliwa.

Czy poleciłby Pan szczególnie jakiś tekst z "Festug Breslau - 1945 - historia i pamięć"?

Wszystkie są dobre, ale uważam, że kilka jest bardzo dobrych. O jednym, profesora Koniecznego, już rozmawialiśmy. Bardzo dobrym i przynoszącym nowe informacje jest tekst Pawła Piotrowskiego, historyka zatrudnionego w IPN, zajmującego się historią wojskowości. Jego praca jest poświęcona jednostkom broniącym i zdobywającym twierdzę.

Bardzo ciekawe są jego ustalenia dotyczące zwłaszcza Armii Sowieckiej. Na przykład odkrył on zupełnie nieznane fakty z życiorysu dowódcy 6. Armii Sowieckiej, generała Władimira Głuzdowskiego, kreowanego przez niektórych historyków prawie na Polaka. Okazuje się, że Głuzdowski od rewolucji przez wiele lat był żołnierzem wojsk wewnętrznych GPU. To były wojska konwojowe, służyli w nich najwięksi bandycie reżimu komunistycznego. W zbrodniczym Archipelagu Gułag był on np. dowódcą batalionu konwojowego przewożącego i często mordującego więźniów.

Bardzo ciekawa jest też publikacja profesora Maronia, który pokazał jak patrzono w XX w. na walki w mieście. Okazuje się, że wojskowi mają kłopoty z miastami. Bo tak naprawdę, aby dobrze zdobyć miasto trzeba je zniszczyć. I Jerzy Maroń pokazuje to między innymi na przykładzie armii amerykańskiej, która to wydała wiele regulaminów mówiących o tym, że ludność cywilną trzeba dopieszczać, dokarmiać, "głaskać", zrzucać im ulotki, przekonywać ich itp., a koniec końców wszystkie te regulaminy mówią: a jak to nie pomoże, ustawcie armaty i zrównajcie ich z ziemią, bo inaczej stracicie mnóstwo ludzi.

Ciekawy jest też tekst profesora Żerelika, który pokazuje, że ważne były nie tylko walki, ale też kwestia zmiany symboliki miejskiej, a więc następowała zmiana tożsamości i sposobu myślenia o mieście.

O zupełnie nowych rzeczach, o których nie mówiło się do tej pory pisze też Marek Burak w tekście o Politechnice Wrocławskiej w czasie II wojny światowej.

Książka jest gość gruba, bo liczy sobie prawie czterysta stron, zawiera ciekawe ilustracje. Ile trzeba będzie zapłacić za nią?

O to trzeba zapytać księgarzy, ja mogę tylko zapewnić, że staramy się, by kosztowała ona najmniej. Chodzi nam o dotarcie do możliwie licznego czytelnika.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska