Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lech Janerka: Rower, taaaak...

Robert Migdał
- Moje piosenki to jest przepustka do tego, żeby wieść na poły pasożytniczy tryb życia, nie wstawać o tej godzinie, o której ktoś chciałby, żebym wstawał, śpię, do której chcę - mówi Lech Janerka
- Moje piosenki to jest przepustka do tego, żeby wieść na poły pasożytniczy tryb życia, nie wstawać o tej godzinie, o której ktoś chciałby, żebym wstawał, śpię, do której chcę - mówi Lech Janerka Paweł Relikowski
Rozmowa z Lechem Janerką o tym, dlaczego myślał, że dziewczyny nie lubią seksu, jak zakończył się jego rajd ulicami Wrocławia tuż po odebraniu prawa jazdy, czemu stracił czucie w lewej ręce i kiedy fotografował nagie kobiety.

Pracownia Lecha Janerki. Ostatnie piętro kamienicy przyklejonej do wrocławskiego Rynku. Zanim zaczniemy rozmawiać, Lech Janerka siada na krześle, chwyta za gitarę i przez kilka chwil gra. - Grasz coś? Muzykujesz? - pyta.

Niestety, nic.

Nic a nic? Ja też kiedyś nie umiałem, za cholerę.

Ale teraz komponowanie wychodzi Panu super...

(dłuższa cisza) Komplement.

...a na dodatek mówi Pan, że nie umie śpiewać, a jednak na kilku płytach Pan zaśpiewał. Są wierni fani, nagrody się posypały.
No, nie mam głosu. Ale staram się. I dlatego, że zostało to zaakceptowane, to nie będę sobie robił koło pióra, jak to się malowniczo nazywa. Ale nie jestem fanem własnego głosu.

To może i dobrze. Wielu artystów, gdy mówi, że nie jest z siebie zadowolonych, to świadczy o nich dobrze: bo ciągle by coś dopracowali, coś poprawili, zmienili na lepsze...

Tak, tylko że porządny wokalista, jak śpiewa, to nie powinien o tym śpiewaniu myśleć. Powinien myśleć o tym, co chce przekazać, a głos powinien być operatywny. Znam takich artystów, którzy za dużo nie pracują nad swoim głosem, a on jest po prostu precyzyjny: co tam sobie pomyśli głowa, to on wyśpiewuje.

A Panu śpiewanie sprawia trudność?

W ogóle wykonawstwo sprawia mi trudność. Ale to dobrze. Nie może być w życiu łatwo. Cóż by to było za życie... (śmiech)

W grudniu 2007 roku na Pana stronie internetowej pojawił się taki wpis: "W związku z kontuzją Lecha Janerki do końca 2008 roku nie będą organizowane koncerty". Co się stało?

Prawda. Właściwie "wymiękłem" - jak to się mówi młodzieżowym językiem - trochę wcześniej. Ostatni koncert zagrałem we wrześniu 2007 roku. Co się stało? No, popsułem się. Popsuł mi się kręgosłup, nie mogłem grać, przestała mi się zwierać dłoń.
Ucisk z kręgosłupa na rękę?

Tak, ale to moja wina. Pogrywałem sobie w kulki przez dwa sezony. Od wydania ostatniej płyty, "Plagiaty", nie powinienem w ogóle grać. Ale że ten ucisk z kręgosłupa rzucił się na nogi, a nogami się nie gra, więc jak mogłem chodzić, to grałem. Więc powiedziałem sobie: "Dognę kręgosłup i będę kontynuował trasy, koncerty". Ale kręgosłup to jest takie zmyślne urządzenie, że mnie ukarał: zaczął mi nawalać w szyi, paluchy przestały się zwierać. To wszystko za brak szacunku i brak współczucia dla kręgosłupa. Zagrałem jeszcze kilka koncertów, z na wpół niewładną dłonią, ale w końcu dałem sobie spokój.

Dla muzyka, który czerpie przyjemność z grania, komponowania, to był dramat. A z tego, co słyszałem, to bez grania nie umie Pan pisać nowych piosenek...

Tak, bo to jest takie sprzężenie zwrotne, jak chyba w każdej dziedzinie. Jak się ma swój sukcesik...

Raczej sukces...

Niech będzie sukces, to on generuje energię i chce się to robić dalej. Tym bardziej, że granie to jest moja praca, za którą mi płacą, z której się utrzymuję - to było moje jedyne źródło dochodów.
Ale zostawmy utrzymanie i pieniądze. Zrobiłem się trochę markotny. (śmiech) W momencie, jak mi ta łapka przestała działać, to nie byłem w stanie komponować, wyobrażać sobie, że gram. Ja muszę zabrzdąkać. Jak nie było brzdąkania, nie było pisania. Prze-stałem grać. Ale żeby coś robić, zrobiłem sobie prawo jazdy.

O, proszę! Zawsze można było Lecha Janerkę spotkać, jak jechał tramwajem.

Byłem dużym fanem linii łączących Leśnicę z centrum... (śmiech)

... bo tramwaj przynajmniej się pod domem zatrzymywał. Za którym razem Pan zdał?

Za pierwszym. Jestem dobry w egzaminach. Powiedziałem sobie, że jak nie zdam za pierwszym, to rezygnuję, bo widocznie się nie nadaję.

Jeżdżenie po Wrocławiu nie sprawiało problemu?

Oczywiście, że sprawiało. Kiedy już miałem prawo jazdy, to się okazało, że te umiejętności teoretyczne i praktyczne, które nabyłem w trakcie kursu, nie wystarczają, żebym się czuł dobrze w samochodzie. I musiałem sobie wykupić dodatkowe "kursa", żeby poćwiczyć, żeby sobie dawać radę w realu. Poćwiczyłem i na razie nikogo na drodze nie zatłukłem.
A już Pan kogoś przerysował?

Eeee, to wiadomo.

Kiedy? Od razu?

Od razu. Moja pierwsza jazda: samochód odebrałem jednego dnia, a drugiego pojechałem do... Warszawy.

Odważny Pan jest, tak od razu na głęboką wodę.

(śmiech) Wyjeżdżając z Wrocławia, było pod górkę, z podporządkowanej na główną, tak się akurat złożyło. Samochód mi zgasł, stoczyłem się i staranowałem gościa, który stał za mną. Huk straszny, jakby się dwa lotniskowce zderzyły. (śmiech) Patrzę w lusterko wsteczne: wychodzi facet, podchodzi do mnie, a ja się nie mogłem wyplątać z pasów - klęska jakaś totalna, jedna porażka generowała drugą - no i ten facet przyjrzał się samochodom, mnie i mówi: "Uuuu, panie Lechu, co Pan wyrabia?".

Fan?

Tak się okazało, na całe szczęście. No i poszliśmy razem oglądać, jak to jest rytualnie, jego zderzak. I on mówi: "Nic się właściwie nie stało". A ja mówię: "No i co będzie?". A on na to: "A co ma być? Przybijamy piątkę i będę o tym znajomym opowiadał". I tak się skończyła ta historia.

Posiadanie prawa jazdy to jest jednak spory mankament, zwłaszcza jak się jedzie na imprezę i nie można się napić: jest się wtedy kierowcą innych, którzy się dobrze bawili. Nie lepiej, żeby sobie. Pana żona zrobiła to prawko?

Moja żona uwielbia być wożona, a ja z kolei, okazało się, lubię jeździć. Teraz tylko żałuję, że nie zrobiłem sobie tego prawa jazdy 30 lat wcześniej. Ale z drugiej strony doświadczenia tramwajowe odcisnęły piętno na mojej twórczości. Więc może i dobrze.

Może teraz samochód odciśnie. Rower już odcisnął...

Rower, taaaak. Może samochód też.

Tramwajem już Pan nie jeździ. A rowerem?

Przez ten cholerny kręgosłup tak się złożyło, że teraz nie mogę. Czasami są takie urazy kręgosłupa, że rower pomaga. U mnie jest zabroniony. Mnie pływanie pomaga, gimnastyka rekreacyjna, która dziwacznie wygląda: jakieś kwiaty lotosu, rozciąganie grzbietu jak kot...
Wraca Pan do grania. Po kontuzji nie ma śladu?

Moja dawna sprawność już nie wróci. Poza tym wiek robi swoje. I jakieś tam grzechy z młodości.

Jakie grzechy?

Na przykład noszenie pianina: utrzymywanie jego wielkiego ciężaru, jak wszyscy puszczają, a ty niesiesz je po schodach. Od tego zaczęły się te moje problemy z kręgosłupem. Miałem wtedy jakieś 19 lat.

A czemu Pan nosił pianino?

Tak się złożyło, że musiałem pomóc i coś mi chrupnęło.

Teraz Pan bardziej patrzy na to, co można robić, a co nie. Bardziej Pan o siebie dba, kiedy skończył pięćdziesiątkę?

Jaką pięćdziesiątkę? Już prawie 60!

No, 56.
56. Ostatnio grałem koncert, zacząłem szaleć po scenie, fisiować i... już wiem, że muszę bardziej uważać, że muszę się oszczędzać.

Pod koniec kwietnia we Wrocławiu będzie koncert "Nowe brzmienie Lecha Janerki". To jest taki koncert, żeby pokazać: "Hallo, jestem, wracam, żyję".

Nie, to bardziej radio chce pokazać, że istnieje. (śmiech) Ten koncert to nie mój pomysł. W finale zagram minirecital. Nie wiem, jak się do tego odnieść: bo to miłe, jak ktoś gra moje piosenki. Autor ma frajdę.

W przypadku tego koncertu za granie Pana piosenek zabrali się ludzie, których Pan zna...

...i których cenię. Jest i narybek muzyczny, ale będą też grali ludzie, którzy sami robią fajne rzeczy.

Od kilkudziesięciu lat jest Pan na świeczniku. Czuje się Pan gwiazdą?

Na pewno gwiazdą nie jestem. Gwiazdą byłem w 1983 i 1984 roku. "Jezu, jak się cieszę" grali wtedy po 10 razy dziennie w telewizji, do wyrzygania.
Popularność i rozpoznawalność na ulicach?

Masakryczna. Fory. Przykrości nie było, w sumie same przyjemności. Pełne spektrum, full serwis. A kulminacją było spotkanie z Wojciechem Mannem. W latach 80. Mann to była fisza. To był potwór medialny, to była góra. Ja nie wiedziałem, jak on wygląda, znałem tylko głos z radia. I na lotnisku podchodzi do mnie facet i mówi: "Cześć, Lechu" i przedstawia się: "Wojciech Mann". I wtedy pomyślałem sobie: "Kurcze, żeż". To był szczyt mojej popularności. Potem już było "różnawo", ale dramatu nie było. Ja czerpię frajdę z tego, że mi się jedna albo druga piosenka udała. Że jest nośna, że ją ludzie jakoś tam pamiętają. Te moje piosenki to jest przepustka do tego, żeby wieść na poły pasożytniczy tryb życia, nie wstawać o tej godzinie, o której ktoś chciałby, żebym wstawał, śpię, do której chcę. No i praca w swoim tempie, bo nawet ci, którzy lubią pracować, jak ich się zacznie przyciskać, to znienawidzą swoją robotę. Nie będę stękał, jak taka plejada artystów zagra moje piosenki. Tym bardziej że na jesieni ubiegłego roku też solidna ekipa śpiewała moje piosenki na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie. To jest coś. Maleńczuka sobie nie wyobrażałem, że zaśpiewa (śmiech), ale zaśpiewał, Waglewski zaśpiewał i Katarzyna Groniec. Och, co to była za wersja "Kalafiora"!

Pytałem o ten sukces, bo można było Pana spotkać w tramwaju, Pana numer telefonu znaleźć w książce telefonicznej, mieszka Pan w normalnym, zwyczajnym bloku przy ul. Legnickiej i do Pana jakoś ten status gwiazdy, która się przewija w pudelkach.pl, kolorowych pisemkach i plotkarskich programach, nie pasuje.

Poza talentem i pieniędzmi mam wszystkie predyspozycje do tego, żeby być gwiazdą (śmiech). Moim zdaniem, jak się sprzedaje poniżej miliona płyt, to trudno jest być gwiazdą. Bo to jest żenujące, jak ktoś się stroi w pióra gwiazdy, a nakłady płyt ma 5 tysięcy. A jak jest powyżej miliona, to popularność może doskwierać i ja rozumiem tych ludzi, że mają zamek na skale czarnej, jak śpiewał Grechuta. Nie dziwię się ludziom takim jak Michael Jackson, że realizują jakieś swoje infantylne pomysły: sawannę koło domu i zoo, to wszystko za wielkim płotem, i żyją w takim dziwnym świecie. Ja bym nie chciał tak żyć. Ale co tu gadać. Nie jestem gwiazdą, ale te kilka chwil w latach 80. mi się podobało jak diabli...

Zwłaszcza jak fani, widząc Pana na przystanku tramwajowym, wyszli na ulice i zablokowali ruch w centrum Warszawy...

Było kino. (śmiech)

Nie marzy się dom z basenem?

Korzystam z domu z basenem, ale nie swojego. W tym domu z basenem w zeszłym roku ratowałem swój kręgosłup. Codziennie pływałem.
A propos zoo, które Michael Jackson miał koło swojego domu. Pan też lubił chodzić do zoo i fotografować zwierzęta...

Byłem kiedyś fotografem, to był mój zawód.

Miał Pan zakład fotograficzny z szyldem "Lech Janerka - usługi fotograficzne" i można było zrobić u Pana zdjęcie komunijne i ze ślubu?

Nie, pracowałem w Urzędzie Wojewódzkim w dziale reprodukcji i robiłem reprodukcje wielkoformatowe, ale też reportaże na zlecenia, robiłem dla siebie portrety, akty... Największe pieniądze, jakie wtedy zarobiłem, to było dla amerykańskiego miesięcznika: zlecenie na reportaż z Berlina. Za zarobione pieniądze kupiłem sobie nowy sprzęt. Pomyślałem sobie wtedy: "Cholera, jak cudownie, że tak można". To było takie proste: trzy dni roboty a wraca się z zawodowym sprzętem.

No i te akty, które może robić fotograf. To też przyjemne...

To trudne. Bo akty są obcykane: trzeba mieć rzeczywiście coś w głowie, żeby w sposób świeży popatrzeć na kobiece ciało i potem to przekazać.

Udawały się Panu te akty?

Sensacji nie było, szczerze mówiąc. Te akty mają bardziej wartośc sentymantalną niż artystyczną.

A kto pozował?

A, różnie to bywało. (śmiech) Cóż to za różnica, kto pozował, jak na zdjęciach widać dużo czerni, dużo cienia, dużo światłocienia i dziwne ciało, które przy pierwszym rzucie oka przypomina płomień.

Wróćmy do grania. Jak miał Pan wolne od występów, to Pan pisał.

Ja pisałem? Co pisałem?

No, bajki Pan na przykład napisał. "Puszka - cacuszko".

Ach, rzeczywiście. Ale ja nie lubię pisać. To akurat były krótkie formy. Mogę coś tam napisać, do czterowiersza włącznie. To jeszcze. Ale jakaś większa proza? Nie. No, może bym jakieś opowiadanie skrobnął.
Skąd pomysł na bajki? Dzieci ma Pan już duże.

Pomysłem Doroty Hartwig było to, żebym napisał tekst do ilustracji Tomka Brody. Inspiracją były jego świetne rysunki. Podchodziłem do tego pisania z dystansem. Ale potem, przy kawie, do śniadanka, siadałem i coś z tego wyszło. Na rozruch, przed rozpoczęciem dnia.

A te wycieczki do zoo? Chodził Pan i robił zdjęcia zwierzętom?

Kiedy byłem fotografem, miałem małe dzieci, więc koleją rzeczy chodziłem z nimi na spacerki i bywaliśmy w zoo. Pamiątkami z tego zoo były między innymi jakieś tam cykle reportaży dla mnie, prywatne, pamiątkowe z dziećmi i piosenka: "Niewole". Ale to dawno było...

Może czas już napisać autobiografię?

Miałem propozycje od poważnych wydawnictw, ale nie chciałem. Nie odważę się, bo musiałbym być bezczelny i bezwzględny, żeby całą prawdę napisać. Blokowałbym wiele informacji. Może jak wszyscy moi znajomi powymierają i ich przeżyję, to napiszę. (śmiech).

Od urodzenia jest Pan wrocławianinem?

Kiedy się urodziłem, to rodzice mieszkali przy ul. Kiełbaśniczej 5, z widokiem na pl. Solny. Miałem 4 lata, gdy się stamtąd wyprowadzili i zamieszkali naprzeciwko domu, w którym żyła Edyta Stein. Do kina Polonia miałem blisko. Fajne kino studyjne, z grubej rury.

Fajne było, bo można było w nim palić.

Kiedy do niego chodziłem, rura była o wiele cieńsza i jeszcze się w środku nie paliło.

Pytam o Wrocław, bo zastanawiam się, czy kocha Pan to miasto?

Oczywiście.

To taka miłość bezwarunkowa, czy widzi Pan jakieś jego mankamenty?

Nie jestem typem "naprawiacza świata". Mogę przypyskować od czasu do czasu, ale nie umiem narzekać. Jestem oszołomiony Wrocławiem. Byłem oszołomiony w czasach licealnych, i później, i życiem teraz. To się tak skleja pięknie. Traktuję Wrocław jako integralną część samego siebie. A wrzeszczeć na Wrocław? Mógłbym się przyczepiać, że kasa idzie nie w tę stronę co trzeba, ale tak jest w każdym mieście i to by było takie mędzenie na złą redystrybucję "piniądza".
Nawet jako kierowcy nie przeszkadzają Panu wrocławskie korki?

Nie zdawałem sobie sprawy, że Wrocław jest taki słaby, kiedy zaczynają się korki. Ale ja mam sposób. Konsekwentnie pilnuję tego, żeby wszystko było frajdą i dlatego jeżdżę po Wrocławiu wtedy, kiedy nie ma korków. (śmiech) Do 15 albo późnym wieczorem. Ostatnio taki mój wieczorny, triumfalny przejazd ul. Legnicką zakończył się tym, że zatrzymała mnie policja.

Ile Pan dostał?

Dwanaście punktów i parę groszy. Zero zrozumienia (śmiech). Ale tak naprawdę to panowie policjanci mieli rację.

Musiał Pan ostro grzać. Ile było na liczniku?

Nie powiem. Czym tu się chwalić? Dobrze, że mnie przywołali do porządku. Bardzo dziękuję panom policjantom. Zapaliła mi się dzięki temu pomarańczowa lampka: "Uważaj, chłopczyku". Nawet mnie panowie policjanci nakręcili na filmie i chcieli mi dać płytę z moim "wyczynem". Ale nie chciałem.

Słyszałem, że oglądnięcie na spokojnie swojego rajdu działa odstraszająco. Podobnie jest z zawałowcami: lekarze dają im na płycie DVD nagranie z sali reanimacyjnej, jak ratowali delikwenta. Potem już taki zawałowiec mocno się oszczędza, zdrowo się odżywia, nie pali. A Pan pali?

Oszczędzam się do końca trasy koncertowej. Z głosem jest tak, że po dwuletniej absencji przed mikrofonem to nie są żarty. Mój aparacik wokalny nigdy nie był jakiś tam sensacyjny, a teraz boję się o te dziesięć koncertów pod rząd, czy nie wysiądzie. Więc profilaktycznie rzuciłem palenie do końca wakacji, kiedy zamykam teatrzyk. Ale to rzucenie nie było dla mnie jakieś dramatycznym postanowieniem, wyrzeczeniem. Po prostu nie chce mi się wyjść z domu po papierosy. (śmiech)

Zawsze się znajdzie ktoś, kto poczęstuje.

Nie jestem zbyt koleżeński, dzieci uciekły do Anglii, a żona nie pali.

Ale już jesienią kupi Pan sobie dwie paczki, usiądzie, zapali...

I nakupię sobie czerwonego wina. Butelczynka do kolacji, do obiadku...

Dla zdrowia.

O, tak, dla zdrowia. (śmiech)
Czy podoba się Pan kobietom? Moja przyjaciółka Majka, kobieta z krwi i kości, tak o Panu mówi: "Lech Janerka? On jest boski. Typ prawdziwego faceta. Dla niego mogłabym robić gołąbki z maleńkich liści brukselek zamiast liści kapusty".

Orgia konsumpcyjna, dlaczego nie? Choć zawsze miałem problem z kobietami. Nawet w ogólniaku, bo byłem nieprzystępny. Myślałem, że dziewczyny nienawidzą seksu.

O matko!

Tak sobie wymyśliłem. Byłem typową ofiarą Sienkiewicza. Wydawało mi się, że wszystkie kobiety są takie wzniosłe, uduchowione.

Kiedy się Pan przełamał do kobiet?

Do dzisiaj się nie przełamałem. Ale dramat, co? (śmiech)

Ale ma Pan żonę, udany związek.

Jesteśmy razem od trzydziestu paru lat. Małżeństwo to trudna walka, żeby tej drugiej, ukochanej osoby nie skrzywdzić, żeby ją wspierać, i tak z dziesięciolecia na dziesięciolecie... Jezu, jak to brzmi (śmiech), ale jesteśmy 33 lata po ślubie.

Teraz koncerty, a nowa płyta?

Kiedy teraz zacznę grać, dostanę małpiego rozumu, czyli euforii tworzenia, i jeżeli okaże się, że moja ręka dobrze funkcjonuje, to na jesieni usiądę, zacznę brzdąkać i pewnie coś się z tego urodzi.

***
Koncert "Nowe brzmienie Lecha Janerki" już 24 kwietnia, o godzinie 19, we Wrocławiu w klubie XO, ul. Kazimierza Wielkiego 19. Wystąpią m.in. Katarzyna Nosowska, Stanisław Soyka, Czesław Śpiewa, Pogodno i Lao Che.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska