Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Daniel Olbrychski: Wrocław? Tu poznałem żonę (WYWIAD)

Robert Migdał
Daniel Olbrychski, aktor, ikona kina
Daniel Olbrychski, aktor, ikona kina fot. Paweł Relikowski
Z Danielem Olbrychskim, filmowym "Kmicicem" z "Potopu", który na 2. Festiwalu Aktorstwa Filmowego we Wrocławiu odebrał nagrodę "Platynowego Szczeniaka" za wybitne kreacje aktorskie, rozmawia Robert Migdał

Czuje Pan, jako aktor, że nie musi nic nikomu udowadniać? Że może sobie zagrać w reklamie, telenoweli albo w hollywoodzkiej produkcji?
- No nie. Za każdym razem, kiedy wychodzę na scenę, to wiem, że stawiam sobie wyzwanie - tak jak skoczek wzwyż - że może uda mi się centymetr lub choć pół centymetra, wyżej skoczyć. Przeważnie się nie udaje i wtedy sobie myślę: "To może następny wieczór. Znów będę próbował". W zawodzie aktora nie ma pełnego spełnienia. Zawsze jest niedosyt. Pełne spełnienie może być tylko w sporcie. Bo jak ktoś przebiegnie te 400 metrów i dotyka piersiami taśmy, to znaczy, że był pierwszy. I to jest niewątpliwe, i to jest bezwzględne. A w zawodach artystyczno-wykonawczych, to zawsze jest ta myśl z tyłu głowy: "Mogłem być lepszy". Może dlatego zawsze chciałem być sportowcem.

Tak Pana słucham i wydaje mi się, że przemawia przez Pana skromność.
- Nie, ja tak myślę. Ba. Uważam, że tak myśli nawet ten aktor, co ma kilka Oscarów na koncie. Meryl Streep też z pewnością ma ciągłe poczucie, że mogłaby zagrać lepiej.

Rozmawiam z ikoną kina, i to nie tylko polskiego, ale i rosyjskiego, amerykańskiego, niemieckiego, włoskiego, francuskiego. Z "Kmicicem" z "Potopu"... Ciężko jest być ikoną?
- Ja tego nie czuję, dlatego mi to nie ciąży.

Grał i gra Pan bardzo dużo.
- No tak. Trzynaście razy - bardzo dobra cyfra - u Andrzeja Wajdy. Nawet jak nie będzie więcej - to będę zadowolony że aż 13 razy spotykaliśmy się na planie. Cieszę się, że miałem okazję pracować z Hanuszkiewiczem, Lelouchem, Schlöndorffem, reżyserami amerykańskimi - to jest rzeczywiście dużo. I to dla chłopaka z Podlasia, który spędził 10 lat nad Bugiem, 60 lat nad Wisłą. Ale tak sobie myślę, że to nawet więcej niż marzyłem rozpoczynając karierę. Wtedy pomyślałem, że może aktorstwo to jest równie trudne zajęcie jak bieganie 10, 20 kilometrów dziennie. Bo ja się szykowałem do średnich i długich dystansów w lekkiej atletyce, boksowałem przedtem, fechtowałem - myśląc, że będę mistrzem olimpijskim. Potem jednak zobaczyłem, że powiedzenie wierszyka, tak jakby się marzyło, żeby powiedzieć, jest jeszcze trudniejsze niż przebiegnięcie poniżej dwóch minut 800 metrów. Zacząłem bardzo szanować to zajęcie, z którego potem, przez lata, się utrzymywałem.

W aktorstwie został Pan mistrzem olimpijskim.
- Nie mam tej pewności, że słusznie stoję na "pudle", na którym stawiają trójkę zwycięzców. Ciągle liczę na to, że może jutro, pojutrze - grając króla Leara, czy Bogarta w sztuce Woody'ego Allena, lub Wojewodę w "Mazepie", że a nuż mi się uda zabłysnąć, że uda mi się zrobić coś jeszcze lepiej niż zazwyczaj.

Czy praca aktora wymagała od Pana jakichś wyrzeczeń? Poświęceń?
- Jak każda praca. Pan przyszedł na wywiad ze mną - nie spóźnił się pan, jest pan przygotowany, jest ładna pogoda - mógł pan pojechać w Karkonosze, a jednak poświęcił pan czas na spotkanie ze mną. Też się pan poświęcił. Za każdym razem, żeby zrobić jedną rzecz, z innej musimy zrezygnować...

Oj, to ja życzę sobie więcej takich poświęceń, jak to dzisiaj. Ale wróćmy do Pana. Na 2. Festiwalu Aktorstwa Filmowego we Wrocławiu otrzymał Pan nagrodę "Platynowego Szczeniaka" "za wybitne kreacje aktorskie". Którą ze swoich ról uważa Pan za najukochańszą? Która jest najbliższa pana sercu?
- Już wcześniej wspominałem Meryl Streep. Pozwoli pan, że ją zacytuje, bo ona pięknie odpowiedziała kiedyś na podobne pytanie. To bardzo kobieca odpowiedź, ale ja czuję dokładnie tak, jak ona, po kobiecemu: "Te wszystkie role to są moje dzieci. Ja je długo w sobie nosiłam, jak się nosi dziecko, ja je rodziłam - z miłością i w bólach i choć wiem, że jedno dziecko jest bardziej udane, drugie mniej, to wiem lepiej od recenzentów i reżyserów, które to są dzieci, ale wszystkie je kocham jednakowo". Ja się podpisuje pod tym.

Ładne. Jakie cechy powinien mieć dobry aktor?
- Nie mam pojęcia. Każdy ma inne. No musi mieć talent - to jest banalna odpowiedź, bo nie umiem powiedzieć co to jest, ale gdy spojrzę na ekran, nawet serialu, to od razu widzę, że ktoś jest wybitnie zdolny, a ktoś tak sobie. Natomiast na czym to polega - nie umiem tego określić. Sam bywałem pedagogiem i widziałem, że jeden student, studentka jest zdolniejszy od kolegów, koleżanek, ale nie umiem tego nazwać.

Aktorstwa, pewnych zachowań aktorskich, trików, można się nauczyć?
- Oczywiście, że można. Ale jeśli nie ma talentu, charyzmy, to nic z takiego aktora nie będzie. O, przed chwilą jadłem śniadanie z Bogusławem Lindą. To kolega mojej żony, jeszcze z czasów wrocławskich, kiedy oboje tutaj mieszkali i pracowali. I jedząc z nim śniadanie, widziałem, że ma wielką charyzmę, pewien szczególny rodzaj osobowości, której się nie można nauczyć, której nie można wypracować. Z tym trzeba się urodzić. Jak taki aktor, jak Linda, pojawia się na ekranie, to wzrok widza biega za nim, nawet kiedy jest w drugim planie. On przyciąga uwagę tym co mówi, co robi, jak się zachowuje. I to obojętnie, jaką rolę gra.

Wspomniał Pan Wrocław. Dobrze się Panu kojarzy?
- Pamiętam bardzo dobrze, kiedy pierwszy raz byłem we Wrocławiu, bo wtedy pierwszy raz leciałem samolotem. Z Warszawy. Na jeden lub dwa dni zdjęciowe w filmie "Popioły", u Wajdy. Kręciliśmy scenę we wrocławskim parku, byłem przysypany liśćmi i tam mnie znajdował Bogusław Kierc, czyli Krzysztof Cedro. To było moje pierwsze spotkanie z Wrocławiem.

Lot musiał być bardzo stresujący, skoro go Pan zapamiętał.
- Dla mnie tak. Ja do dnia dzisiejszego boję się latać samolotami. Czuję się w samolocie jak obywatel byłego Związku Radzieckiego: nic ode mnie nie zależy, a wysiąść nie mogę. (uśmiech)

Tym razem do Wrocławia przyjechał Pan samochodem?
- Sam kieruję. Uczyli mnie wybitni kierowcy polscy lat 70. - Sobiesław Zasada, Robert Mucha, Stanisław Dalka. Rajdowcy. I nauczyłem się jeździć przyzwoicie, do tego stopnia, że jeżdżę dosyć szybko. I od 40 lat, odpukać, nie miałem żadnego wypadku. Dobrze mnie nauczyli, bezpiecznie.

Później bywał Pan we Wrocławiu wielokrotnie.

- Na koncertach poetyckich, festiwalach - w których nie zawsze brałem udział, ale towarzyszyłem mojej poprzedniej żonie, która je współorganizowała. No a potem często bywałem tutaj - bo moja obecna żona, Krysia, jest stąd.

Poznaliście się we Wrocławiu?
- Tak, na jednym z Przeglądów Piosenki Aktorskiej. Najpierw się polubiliśmy. Była moim impresario - organizowała teatr dwuosobowy: Basia Wrzesińska i ja graliśmy w nim "Listy miłosne". A potem zobaczyłem, że Krysia świetnie pracuje i poprosiłem ją, żeby wszystkie moje przedsięwzięcia filmowe, w całej Europie, prowadziła. Zwolniłem agentkę francuską, włoską, niemiecką i już wszystkim zajmowała się Krysia - bo świetnie mówi w kilku językach.

A później przyszła miłość...
- Okazało się, że jesteśmy sobie potrzebni również prywatnie.

To byłe te miłe wspomnienia. A jakieś niemiłe wspomnienia?
- Wtedy, kiedy to się stało, to nie było przykre, ale dzisiaj wspominam inaczej. Kręciliśmy kiedyś we Wrocławiu film "Skok". Reżyserował Kazimierz Kutz, a grałem z moim niesamowitym przyjacielem - Marianem Opanią. I lubiliśmy po zakończonych zdjęciach, i po kolacyjce - czasami zakrapianej alkoholem - szukać awantur na ulicach miasta.

Szukaliście zwady?
- No tak, bo lubiliśmy się bić. Było paru poszkodowanych, młodych ludzi z Wrocławia, co wspominam dziś z lekkim zażenowaniem, a wtedy myślałem o tym z dumą. Smutno mi dzisiaj, że coś takiego durnego mi do głowy przychodziło.

Po prostu szliście ulicą i zaczepialiście?
- Prowokowaliśmy. Wysyłałem Maniusia przodem, bo on był niższy i to on zaczepiał. I zawsze jakiś duży wrocławianin próbował dać mu w czapę. Ale oczywiście mu się nie udawało, bo Maniuś umiał się wspaniale bić. A ja szybko podbiegałem, krzycząc: "Małego bijesz?" i awantura była gotowa. Potem wracaliśmy do hotelu bardzo dumni z siebie.

Oj nieładnie, Panie Danielu, nieładnie...
- Jeśli ci panowie dzisiaj to pamiętają, i przeczytają to w gazecie, to ja bardzo serdecznie, po latach, przepraszam za swoje zachowanie.

Niewątpliwie odniósł Pan sukces w aktorstwie. A czym dla Pana jest życiowy sukces?
- Powiem za Lwem Tołstojem: "Największym szczęściem w życiu, jest żyć". Także to, że nie jestem anonimowym człowiekiem - to jest dla mnie sukces. Bo jest mi przyjemnie, kiedy ludzie - których nie znam - uśmiechają się do mnie na ulicy, że mówią do mnie w Polsce "Dzień dobry, Panie Danielu", na Manhattanie krzyczą: "Hey, Mister Daniel", w Moskwie "Zdrastwujtie, Pan Daniel", a w Paryżu - "Bonjour, monsieur Daniel".

To są te blaski popularności. A cienie?
- Nie będę kaprysił. Tych blasków jest więcej. Ha. Jedynie po filmie "Bokser" uliczne łobuzy chciały zawsze sprawdzić, czy ja naprawdę umiem się bić. I zapraszali mnie do bramy - to była z ich strony taka sportowa chęć sprawdzenia się ze mną. Na szczęście nie dawałem się trafiać, parę razy puknąłem ich lewą pięścią i po sprawie. A, że lubiłem się bić - jak już wspomniałem - to chyba nie nazwałbym tego jednak cieniem popularności...

Stworzył Pan wiele wybitnych kreacji, zagrał u wspaniałych reżyserów - jak Pan sam wspomniał aż 13 razy u Andrzeja Wajdy. Myśli Pan sobie niekiedy, marzy, u jakiego reżysera chciałby Pan jeszcze zagrać?

- Aż się boję to powiedzieć, bo zanim zdążyłem sobie o czymś pomarzyć, to to już się stawało. Nie zdążyłem jeszcze pomyśleć, co bym chciał zagrać w teatrze, a już w Narodowym grałem Hamleta. Marzyłem, żeby być tak popularnym jak Wiesiek Gołas, a już za chwilę, po filmie "Popioły", byłem wybrany - razem z Polą Raksą "najpopularniejszą parą filmową roku". Jedno panu zdradzę - chciałbym zagrać w jednym filmie z aktorką, z którą dobrze się znamy prywatnie - z Meryl Streep.

Kiedy tak Pana słucham, to myślę, że może Pan o sobie powiedzieć, że jest szczęściarzem?
- Oj tak. Szczęścia miałem w życiu dużo. Ale szczęściu należy pomagać. Tak jak w tym żydowskim dowcipie: Mosze modli się do Boga: "Panie Boże, czemu ty dajesz takie piękne plony mojemu sąsiadowi - Abramowi. A u mnie nic nie rośnie!". Na co zdenerwowany Pan Bóg odchyla chmurkę, wychyla się i mówi: "Mosze, daj mi szansę. Zasiej!".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Daniel Olbrychski: Wrocław? Tu poznałem żonę (WYWIAD) - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska