18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Górski leń, Gmoch mądrala, geniusz Piechniczek, czyli poczet selekcjonerów wg Pawła Zarzecznego

Tomasz Biliński
Tomasz Biliński
Paweł Zarzeczny zmarł 25 marca.
Paweł Zarzeczny zmarł 25 marca. Fot. Andrzej Wiktor / Polskapresse
W piątek żegnamy Pawła Zarzecznego. Przypominamy jego kolejny tekst. Jako dziennikarz pracował od czasów Kazimierza Górskiego. Gdy Adam Nawałka został selekcjonerem reprezentacji Polski, opowiedział Tomaszowi Bilińskiemu o ponad 40 latach życia przy kadrze.

Wszyscy mówili, że Kazimierz Górski był geniuszem, że to selekcjoner idealny, a to nieprawda. Selekcjonerem został w 1971 r., a rok wcześniej Górnik Zabrze grał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, gdzie 1:2 przegrał z Manchesterem City, a Legia Warszawa odpadła w półfinale Puchar Europy Mistrzów Klubowych z Feyenoordem Rotterdam. W związku z tym Kazio dostał na tacy piłkarzy klasy światowej i udało mu się tego nie zepsuć. Nawet wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej ich połączył, skoro Włodzimierz Lubański był świadkiem na ślubie Kazimierza Deyny - wspomina Zarzeczny.

Z nim było jak z chodzeniem do pracy. Jak się ma kiepskiego szefa, to się nie chce. A jak chłop jest fajny, ciepły, otwarty, to przychodzisz pozytywnie nastawiony. I w takim nastroju piłkarze przyjeżdżali na zgrupowania do Kazia. On nie ingerował w drużynę. Obserwowałem jego pracę z bliska. Ci piłkarze sami sobie byli trenerami. Pozwalał im stworzyć własny mikroklimat do tego stopnia, że nawet nieistotne było dla nich - co rzadko jest przytaczane - że w słynnym meczu na Wembley w 1973 r. to Górski nie wytrzymał napięcia i uciekł do szatni na pięć minut przed jego końcem. Przewaga jednej drużyny nad drugą była tak wielka, jak jeszcze nigdy wcześniej w historii futbolu.

W ogóle Kazio nie pracował za dużo. Lubił sobie posiedzieć na koniaczku w hotelu Victoria, i to z kumplami wszelkiej maści. W dzisiejszych czasach to nie do pomyślenia. Byłby głównym celem dla paparazzi. Śmiano się też, że on składy zapisywał na serwetkach, jedynym zresztą papierze, jaki w życiu widział, choć skończył studia. Czasami kelner nieopatrznie serwetkę zabierał i nagle cały skład mu uciekał. Akurat tego na mecz na Wembley nie zabrał.

Zwolnili go oczywiście za brak wyników, czyli za "tylko" drugie miejsce w igrzyskach olimpijskich w Montrealu. Że jak to, skoro miał takich piłkarzy jak Jan Tomaszewski, Grzegorz Lato, Kazimierz Deyna czy Andrzej Szarmach. Górski później mówił jednak o tej drużynie, że była "zatruta srebrem". Że im się w głowach popier… Jego największym atutem było to, że był normalnym gościem.

Po Górskim selekcjonerem został Jacek Gmoch, czyli człowiek, o którym napisałem pracę magisterską. Niewątpliwie megainteligentny gość, jedyny spośród naszych selekcjonerów, który jest inżynierem. Dostał najlepszych piłkarzy w dziejach Polski. Miał nie tylko wspaniałych ludzi z drużyny Górskiego, ale jeszcze młodych, jak Zbigniew Boniek czy Adam Nawałka. Jego problem polegał jednak na tym, że za wysoko zawiesił sobie poprzeczkę. Zapowiadał mistrzostwo świata w Argentynie, a zajął piąte miejsce. I wszyscy uznali to za porażkę. Zresztą po meczu otwarcia z mistrzami świata Niemcami, zremisowanym 0:0, ludzie byli wkurzeni. Dziś wyobraź sobie taką sytuację…

Gmoch wiele razy mi opowiadał, że piłkarze sprzedali mecz Argentynie (0:2). Ponoć wiedział to od zawodnika, który grał w tym meczu i składał się na Polaków. Ile w tym prawdy, nie wiem, ale to był jego gwóźdź do trumny. Poza tym piłkarze go nie lubili. Z jednej strony - popisywał się przed nimi, a do tego powoływał graczy wykształconych. Dwóch było takich - Henryk Maculewicz i Bohdan Masztaler. I oni grali, bo Gmoch twierdził, że jak człowiek jest inteligentny do rozwiązywania jakichś tam zadań, to poradzi też sobie na boisku. Dziś by pewnie Messiego skreślił. Z drugiej strony - piłkarze nie wiedzieli czasem, co on do nich mówił, bo przecież to on wprowadził bank informacji i inne wykresy.

Jako człowiek był jednak nieciekawy, o czym świadczy rzadko wspominana dziś sytuacja. Gmoch dzień przed meczem na Wembley, jako osoba bardzo przebiegła, zwolnił się z bycia asystentem Górskiego. Przypuszczam, tak samo zresztą myślał Kazio, że Gmoch postąpił w ten sposób, bo spodziewał się, że Polska przegra i nie awansuje na mundial. Potrzebny będzie wtedy nowy trener, więc do wzięcia będzie on. Przeliczył się.

Mimo wszystko był świetnym trenerem, co zresztą potem potwierdził, pracując w Panathinaikosie Ateny i innych greckich klubach.
Po rezygnacji Gmocha selekcjonerem został jego asystent Ryszard Kulesza. To jedyny selekcjoner, którego pożegnałem w przytułku. Na jego przykładzie przekonałem się, jak cienka jest granica między wielkością a małością. Kiedyś był zawsze elegancki, uczciwy, w wypastowanych butach, a umarł w nędzy, biedzie i ubóstwie. Raz go odwiedziłem i poczułem się jak w "Locie nad kukułczym gniazdem". Widać było, jakie życie jest ulotne.

Z kadrą natomiast nie miał złych wyników i nie zrobił niczego złego. A wyrzucili go dlatego, że się upił jeden bramkarz i trzeba było kogoś ukarać. Chodzi tu oczywiście o aferę na Okęciu i bandę czworga, czyli Józefa Młynarczyka, Zbigniewa Bońka, Władysława Żmudę i Macieja Terleckiego. Nie wiem, czy Kulesza mógł się inaczej zachować. Chciał tych piłkarzy ze sobą zabrać, bo przecież nie pierwszy raz się upili. Zresztą pijani zdobywali medale mistrzostw świata! Syn marszałka Sejmu Stanisława Gucwy Janusz był reporterem telewizyjnym, nakręcił na lotnisku zataczającego się Młynarczyka i puścił to w wieczornym wydaniu dziennika. To była megabomba, po której trzeba było kogoś ukarać.

Po nim przyszedł Antoni Piechniczek. Jak zacząłem pracować w "Piłce Nożnej", to mimo że miałem dwadzieścia kilka lat, zawsze wysyłali mnie na wywiady z nim. Nie wiedziałem dlaczego. A oni mieli go po prostu dość. Piechniczek był młody, zdolny, nieprzeciętnie inteligentny i wykształcony, ale ze Śląska. Dla warszawiaków był kimś z innej gliny. I co jest najciekawsze, zawsze mówił pięknymi, pełnymi zdaniami. Przyjemnością było spisywanie jego opinii.

Piechniczek miał coś takiego, że jak złapał jakiegoś chama, ale wyczuwał, że jest dobry, to ten człowiek mógł imprezować do woli. Nieprzypadkowo zresztą wziął po Kuleszy kadrę. Po aferze na Okęciu, gdy związek odwiesił kary, Piechniczek od razu powołał tych piłkarzy. Jedynym, z którego zrezygnował, był Terlecki, ale stratny nie był, bo wylądował w Cosmosie Nowy Jork i grał w jednej drużynie z Pele i Franzem Beckenbauerem.

Poza tym Piechniczek miał szczęście do wyszukiwania piłkarzy. Młynarczyka na przykład. To on go wyłapał z BKS Stali Bielsko--Biała, drugoligowego klubu, i wystawił do gry pod fałszywym nazwiskiem, bo nie był potwierdzony w centrali. Kpili z niego, że się wyłożył, a co się później okazało? Że ten gość zdobył medal mistrzostw świata, wygrał Puchar Mistrzów i Puchar Świata z FC Porto i był ostoją reprezentacji przez naście lat.

Niestety, miał też kompleks Górskiego. Jak był mundial w Hiszpanii w 1982 r., gdzie Polska zajęła trzecie miejsce, sprzeciwił
się, żeby Kazio przyleciał na mecz. Taka zazdrość była.

Drugie podejście? Moim zdaniem wtedy Polska zagrała z Anglią na Wembley (1996 r.) najlepszy mecz w dziejach. Cały czas dominowaliśmy, ale dwie bramki zawalił nam kolega Andrzej Woźniak i przegraliśmy 1:2. Po tym meczu Piechniczek powiedział: "Weźcie Arrigo Sacchiego, Franza Beckenbauera, zapłaćcie im pół miliona dolarów, ale tu i tak nie da się nic zrobić". Widać było bezradność, takich miał piłkarzy. Dla mnie był jednak geniuszem.

Jego następcą był Wojciech Łazarek. To był pierwszy wytwór mediów, dlatego że miał fajne powiedzonka. Kupował sobie takie książki z bon motami, uczył się ich na pamięć i każdego częstował jakimś fajnym sformułowaniem. Taki rubaszny gość.
Generalnie człowiek bez wyników, jak to ładnie powiedział mi o nim Rysio Tarasiewicz: "Na Wembley tylko siedem razy złamała mu się kreda na odprawie". Taki był rozdygotany. Poza tym w kadrze trafił na pierwsze pokolenie piłkarzy, które przyjeżdżało na zgrupowania wypoczywać, a nie zasuwać. Na zasadzie: hulaj dusza, piekła nie ma. Niektórzy grali już na Zachodzie i zachłysnęli się kasą.

Jego gwoździem do trumny był remis z Cyprem 0:0. Wydawało się, że Polski nie może spotkać nic gorszego. Ale z drugiej strony - to nie jego wina, że Mirek Okoński na tydzień przepadł, a inni balowali przez cztery dni.

Ogólnie dobry człowiek, przyzwoity. Miał ksywkę Węgorz, bo jak przyjeżdżał do Warszawy, to zawsze je przywoził do jedzenia dla dziennikarzy. To był postęp, bo Mieczysław Broniszewski, wtedy trener młodzieżówki, przywoził kaszankę, stąd jego pseudonim Kaszana. Ten węgorz był więc tak na bogato, wtedy były droższe niż dzisiaj.
Po Łazarku selekcjonerem został Andrzej Strejlau. Pamiętam, jak rozpisywał mi kiedyś, jak z rzutu rożnego można doprowadzić do sytuacji sam na sam z bramkarzem. Że jak wrzuci się piłkę w głąb, to napastnicy pójdą na bramkę ławą, ale nagle zawrócą i się wycofają. Wtedy obrona za nimi wyjdzie i w tym samym czasie Darek Dziekanowski przemknie się między nimi i wyjdzie sam na sam. Oczywiście, taki gol nigdy nie padł, ale on takie kosmiczne pomysły miał, problem był tylko z ich wykonaniem.

Jako trener był za mądry dla piłkarzy. Jak on chciał im wytłumaczyć te wszystkie strzałki czy wyrzuty z autu, skoro oni myśleli, żeby się zabawić. Co gorsza, o ile u Łazarka piłkarze balowali, to u Strejlaua jeszcze nie mieli patriotycznego zacięcia i strajkowali, domagając się pieniędzy za grę w kadrze. Pod tym względem miał pecha. Stąd też nie miał wyników.

Choć swoją drogą sam był zupełnie nieświadomy tego, co dzieje się wokół niego. Kiedyś na zgrupowaniu w Poznaniu mówił mi tak: "Patrz, Paweł, jaka super atmosfera, w knajpie ani jednego zawodnika, wszyscy śpią w pokojach". OK, ale w tym samym czasie w piwnicy była balanga na 102. Oni byli jak wieczni studenci. Choć nawet student tak się nie luzuje jak oni wtedy. Ale trzeba pamiętać, że potrafili też grać w piłkę, bo to było wtedy, gdy kadra olimpijska zdobyła srebrny medal w Barcelonie.

W każdym razie reprezentację musiał zostawić przez problemy ze zdrowiem, a na ostatnie trzy mecze eliminacji mistrzostw świata w 1994 r. przejął Lesław Ćmikiewicz. Niewątpliwie najporządniejszy piłkarz z ekipy Górskiego i też zbyt inteligentny. To on zresztą mówił, widząc, jak beznadziejnie gra kadra, że jak nie wiesz, co zrobić z piłką, to oddaj ją przeciwnikowi, niech on się martwi.

To jest mądre, bo my nie potrafiliśmy wtedy i teraz tej piłki rozegrać. Ćmikiewicz przerastał całe to tałatajstwo inteligencją. A w piłce jest tak, że najmądrzejsi nie zawsze wygrywają. Na stanowisku na dłużej nie został, bo przegrał wszystkie mecze.
Po nim przyszedł Henryk Apostel, który w Legii miał ksywę Milani, bo miał loczki, wyglądał na Włocha i takiego trochę playboya. To śmieszne było, bo ja patrzyłem na niego jak na siwego, starszego pana. A tu się okazało, że poderwał fajną aktorkę Elżbietę Panas i do dziś są małżeństwem.

Spośród wszystkich trenerów wydawał się najbardziej inteligentny. Był niesamowicie dobry w szachy, które chyba mu trochę przesłoniły rzeczywistość. Wydawało mu się, że piłkarz może ruchem konika szachowego zmienić pozycję z tamtym, który pójdzie jak goniec, a tamten pójdzie jak hetman, a inni jeszcze jakoś się przesuną.

Tak myślę, że już wtedy ludzie zaczęli się orientować, że do piłkarzy trzeba trenera skur… Ładnie to kiedyś Franciszek Smuda powiedział, że jak drużyna jest bandą, to trener musi być jej hersztem, jeszcze bardziej bezwzględny. Apostel taki nie był.
Władysław Stachurski, kolejny selekcjoner, też tego nie miał. Niestety, ostatnio byłem na jego pogrzebie. W kadrze na dzień dobry przegrał 0:5 z Japonią i wiadomo było, że nie ma szczęścia i selekcjonerem będzie tylko na chwilę. No, bo jak można tyle przegrać z Japonią? Przecież to nie była taka drużyna jak dzisiaj, tylko taka, że 20 przypadkowych ludzi wstało z maty. Później jeszcze po porażce z Chorwacją 1:2 jego "nadtrenerem" został Piechniczek.

Ponadto takie czasy były, że jak piłkarze robili się coraz bardziej bezczelni i chcieli coraz więcej pieniędzy za grę w kadrze. A Stachurski nie umiał ich wydobyć z PZPN. Jego słabość zobaczyłem podczas wspomnianego meczu z Chorwacją. Na ulicy przy budce telefonicznej stało dwóch gości w dresie reprezentacji. Zastanawiałem się, kto to może być. A to stali Stachurski z Piechniczkiem. Żal im było pieniędzy na telefon w hotelu, który był droższy niż z automatu. Tacy ludzie świata nie podbiją. Ale Stachurski miał za to cechy, których nie mieli inni. Na przykład mógł się pochwalić potomstwem. Jego syn to bardzo zdolny muzyk, gra na skrzypcach. W ogóle on taki fajny, rodzinny był. Pracował do 15-16, bo później mówił, że musi jechać do domu, dziecko odebrać ze szkoły, obiad zjeść z rodziną i tak dalej. Był uważany za twardziela, a to jednak człowiek wrażliwy. No i wyników nie miał, jakby ktoś inny je miał...
Po nim na jeden mecz selekcjonerem został Krzysztof Pawlak, ale widać było, że tylko po to, żeby było kogo do protokołu wpisać. Furory nie zrobił, poza najlepszym bilansem w historii reprezentacji Polski. Jeden mecz, zwycięstwo, i to trzema bramkami (z Gruzją 4:1).

Później kadrę objął Janusz Wójciki było to o pięć lat za późno. Bo było to w 1997 r., a pięć lat wcześniej zdobył srebrny medal w Barcelonie. On ze wszystkich selekcjonerów miał najlepsze oko do zawodników. Ale nie takie, że ktoś jest dobry, bo strzelił 25 goli. On dostrzegał zawodników, którzy mieli po 16, 17, 18 lat, z których robił piłkarzy. To się można śmiać, ale on nawet tego Jakuba Wawrzyniaka wynalazł w Nowym Dworze. To był selekcjoner. Nie przywiązywał się do nazwisk czy klubów. Mógł kogoś dostrzec na wsi, jak kopie o bramę, i go wziąć.

Niestety, na Wembley dał ciała maksymalnie. Tak jak ten stadion zbudował Kazia Górskiego, tak Wójcika pogrzebał. Wystarczyło wygrać z Anglikami i jechać na Euro 2000, ale dzień wcześniej młodzieżówka pod wodzą Pawła Janasa przegrała 0:5. I Wójcik zamiast zagrać otwarty futbol, wystawił siedmiu obrońców i przegraliśmy 1:3. Udawał macho, a jak mógł zagrać va banque, to stchórzył. Ale niewątpliwie, gdy był trenerem, to Polska liczyła się w świecie i grała jak równy z równym z każdym. Z każdym.

Poza Górskim to jedyny selekcjoner, który dorósł do tego stanowiska, żeby koordynować wiele spraw. Jak piłkarze do niego przyjeżdżali, to się cieszyli, bo nie musieli kombinować, chować się i tak dalej. Wiedzieli, że Wójcik jest tam, a oni bawią się gdzie indziej. Pod względem atmosfery przerastał więc tych wszystkich gości, co byli, są czy będą. Naprawdę fajny człowiek, bez większych wad.

Przy okazji był niesamowicie plastyczny. Kiedyś ktoś o nim powiedział, że to urodzony polityk. Potrafił zjednoczyć wokół siebie zwalczające się środowiska, do tego potrafił wszystko załatwić. To niesamowite.

W 2000 r. selekcjonerem został Jerzy Engel, który był jednym z tych trenerów, którzy stawiali na porządek. Zrobili z niego bohatera, bo Polska jako pierwsza w Europie awansowała na mundial w Korei i Japonii, a do tego po raz pierwszy od 16 lat. Ale pamiętać trzeba, że wtedy powiększono liczbę drużyn biorących udział w turnieju. Napisałem wtedy w "Przeglądzie Sportowym": "To nie czas na lizanie się po fiutach. Na razie osiągnęliśmy tyle co Senegal". Jak się Engel o tym dowiedział, obraził się. Później musiałem to załagodzić, umówiliśmy się na spotkanie, na które oprócz piłkarzy Engel przyprowadził dwóch księży. Co ciekawe, oni mi tłumaczyli, na czym polega dziennikarstwo.

W każdym razie wszystko sobie wyjaśniliśmy, ale Engelowi po sukcesie trochę uderzyła do głowy sodówka. Na zgrupowania przyjeżdżali do niego ludzie ze świecznika artystycznego. I w pewnym momencie on i piłkarze pomyśleli, że też są artystami. A przecież to normalne chłopaki, co lubili grać w piłkę.

Oglądałem treningi Engela i widać było, że jego praca ma ręce i nogi. Zgubiła go jednak próżność. Coś takiego, że człowiek uważa, że go Pan Bóg palcem dotknął i jest stworzony do rzeczy najwyższych. Tymczasem jest to normalny facet z wąsami, dosyć brzydki, bez jakiegoś tam przejawu geniuszu. Miał aspiracje celebryty, a był tak naprawdę wuefistą. Natomiast pracowitości i inteligencji nie można mu zarzucić. No, w końcu syn dentysty!

Nie zdawał sobie jednak sprawy, że powodzenie nie trwa wiecznie. Skończyło się i po nim selekcjonerem został Zbigniew Boniek. Wyczuwało się, że prędzej czy później to zrobi. Zbyszek wtedy był wiceprezesem PZPN i bardzo chciał naprawiać polską piłkę. Jak nadarzyła się okazja, to władował się na posadę selekcjonera, no i przerżnął z Łotwą. Wydawało się, że przegrać można z każdym, ale nie z Łotwą u siebie.

Na szczęście, szybko się wycofał, bo po pięciu meczach. Z tego, co ludzie mówili, to żona mu kazała wracać do domu, żeby się więcej nie kompromitował.

Kiedyś z nim rozmawiałem i mówię mu: "Zbyszek, piłkarzem byłeś świetnym, ale trenerem jesteś do kitu". A on na to: "Ja jestem słabym trenerem? A medal na mundialu w Hiszpanii kto zdobył? Piechniczek?".
Po Bońku przyszedł Paweł Janas, najlepszy wychowanek Janusza Wójcika. Równie dobrze dobierał zawodników. Ale przy tym w nic się nie wtrącał. Zamiast iść na odprawę, wolał się zdrzemnąć. Eliminacji mistrzostw Europy nie uratował, ale na mistrzostwa świata w Niemczech awansował. Ale gdy przyszło do meczu, to go sparaliżowało.

Janas jest też fajnym przykładem człowieka, który wygrał ze śmiercią. Zachorował na raka, ale był bardzo dzielny. Jak u kogoś wykryją nowotwór, to ten zaczyna wątpić. A Janas nie zmienił swojego trybu życia. Nadal palił papierosy, pił whisky i raka pokonał. Musi mieć bardzo silny organizm.

Potem mieliśmy Leo Beenhakkera, którym zachwycano się, że awansował na Euro, co nie udało się Górskiemu. Tyle że wtedy w finałach brało udział osiem zespołów, w tym gospodarz. Nastąpiła przesadna euforia osobą Holendra. Oczywiście miał szczęście, co było widać w dwumeczu z Portugalią. Ale był człowiekiem bardzo wyniosłym, zarozumiałym i zadufany w sobie.

Obraził się, gdy podczas wywiadu dla "Dziennika" zapytałem go, czy mając 65 lat (wtedy wiek emerytalny w Polsce), nie czas, by podał się do dymisji. Strasznie się obruszył. Potraktował mnie, jakbym mu chciał krzywdę zrobić, a ja chciałem, żeby wywiad był ciekawy. Nie możesz tylko pytać, jaki dziś dzień tygodnia. Złożył na mnie skargę, jeszcze tego samego dnia wieczorem dostałem wypowiedzenie, ale na szczęście tego samego dnia zachorowałem.

OK, zdarzają się trenerzy jak Luis Aragonés. Ale jednak w pewnym wieku wkrada się do głowy demencja. Zapomina, kogo ma wystawić, kogo zmienić, u Beenhakkera bardzo było to widać. W ogóle Holendrzy nie słyną ani z romantyzmu, ani z tkliwości, a raczej z takiej surowej, twardej szkoły. O ile Górski czy Wójcik byli jak bracia, to on był suchy do bólu. No, ale tacy są Holendrzy. Dlatego chodzą w drewnianych butach.

Po tym jak się z nim rozstano, to na końcówkę eliminacji mistrzostw świata w RPA wzięto Stefana Majewskiego, co było dla niego krzywdą. No, a potem przyszedł Franciszek Smuda, czyli klasyczny, prosty człowiek, przy którym ktoś pomyślał, że jeżeli by wybrać trenera, który jest na poziomie zawodników, to oni się będą ze sobą świetnie komunikować. Okazało się, że przeceniono Smudę.

Euro 2012 go sparaliżowało. To taki turniej, że dzwonili do ciebie prezydent, premier, aktorki chciały mieć miejsce w loży. Nagle mieszkało się w najlepszym hotelu w Polsce, a on bardziej się sprawdza w swojskich klimatach i w jednym dresie. Trener dobry, selekcjoner nie najgorszy, ale nie człowiek, który byłby twardy.

Miał też za mądrą żonę, panią doktor, która otworzyła mu oczy na rzeczy, których wcześniej nie zauważał. I on nagle przestał być tym Franzem, którego wszyscy znaliśmy. Jak można było u siebie bronić się z Czechami? Tu potrzebna była przebojowość Łazarka czy Wójcika. A nie tak na spokojnie.

Z kolei Waldemar Fornalik spotęgował grzechy poprzednich selekcjonerów. Gdy musieliśmy wygrać, on zajmował się defensywą. O ataku myśleliśmy od stanu 0:1. Generalnie nadawał się jedynie do tego, żeby pracować w ogródku. Ludzie w życiu dostają parę szans. On też dostał, ale żadnej nie wykorzystał, mając być może najlepszego napastnika na świecie. Zamiast tego zastanawiał się, kto będzie grał na środku obrony.

Do tego zachowywał się jak trener słabego ligowego klubu, który myśli, jak nie przegrać. Nie miał aspiracji, by prowadzić kadrę. Nie był też takim człowiekiem, który mówi, że podbije świat, coś, co mieli Wójcik czy Gmoch. Atmosfery też chyba nie potrafił stworzyć, no, chyba że taką miłą i ciepłą, ale nienadającą się do gry w piłkę.

Jaki będzie Adam Nawałka? Musi zaryzykować, bo cofać się już nie ma dokąd. Tylko mam wrażenie, że będzie z nim tak jak w przypadku jego poprzednika. Poza tym nie przypominam sobie, a pamiętam wszystko, jego ani jednego plusa, żeby on był taki ponad resztę. Wiesz, takiego dobrego meczu jako piłkarz albo trener.

Spójrzmy zresztą na jego asystentów. Nawałka wziął z Górnika Jarosława Tkocza i Bogdana Zająca. Górski miał Gmocha i Strejlaua. No… - zakończył Zarzeczny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Górski leń, Gmoch mądrala, geniusz Piechniczek, czyli poczet selekcjonerów wg Pawła Zarzecznego - Portal i.pl

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska