18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anegdoty o kardynale Henryku Gulbinowiczu? Są ich tysiące!

Hanna Wieczorek
Kardynał zawsze chętnie towarzyszy Kresowianom, zwłaszcza jeśli też śpiewają
Kardynał zawsze chętnie towarzyszy Kresowianom, zwłaszcza jeśli też śpiewają Paweł Relikowski
Anegdot o kardynale Henryku Gulbinowiczu można usłyszeć tysiące. Wiadomo, że jest smakoszem, ale najlepsza na świecie jest dla niego zupa pomidorowa, jaką robiła jego mama. Wiadomo, że zasłania się wiekiem, głuchotą, ale jak chce coś usłyszeć, to wyciąga z kieszeni aparat słuchowy, który dostał w prezencie od grupy biznesmenów. Nie nosi go zawsze, bo jak się czasem przyznaje, nie chce słyszeć tych wszystkich głupot, jakie ludzie wokół gadają...

Kardynał Henryk Gulbinowicz jest barwną postacią. Gdyby spisać wszystkie anegdoty, które o nim krążą, otrzymalibyśmy książkę grubszą od Encyklopedii Wrocławia.

Jarosław Obremski, dzisiaj senator, wspomina, że po raz pierwszy w sprawach urzędowych spotkał się z kardynałem w roku 1990. Odpowiadał wówczas na politykę mieszkaniową we Wrocławiu. Rozmowa dotyczyła trudnych spraw - wyprowadzenia lokatorów z kamienic przy Muzeum Archidiecezjalnym. W pewnym momencie kardynał stwierdził: "Pan wie, że kardynała się zawsze słucha, kardynał jest najważniejszy". - Tak, ale za papieżem i tylko w sprawach dotyczących dogmatów - odpowiedział Obremski. I usłyszał: - Proszę mnie nie łapać na teologię.

Obremski opowiada, że kardynał Gulbinowicz z elegancją zachowywał się wobec osób, które podejrzewał o inne relacje z Kościołem.
- Przygotowywaliśmy obchody milenijne Wrocławia i razem z ministrem prezydenta Kwaśniewskiego, nie pamiętam już jego nazwiska, stawiłem się u kardynała. Na zakończenie spotkania kardynał wręczył ministrowi różaniec, mówiąc "Ten różaniec jest niekoniecznie dla pana, ale dla pana matki i owszem".

Józef Pinior, legenda Solidarności, dzisiaj senator, o kardynale Gulbinowiczu mówi z wielką estymą i podkreśla, że Wrocław miał szczęście - na czele diecezji wrocławskiej stali prawdziwi mężowie stanu. Tacy, jak kardynał Bolesław Kominek i kardynał Henryk Gulbinowicz.

- Zawsze imponowało mi, że kardynał jest człowiekiem, który z wyżyn swojego urzędu potrafi spojrzeć na różne sprawy w sposób otwarty, nie angażuje się w politykę. W latach 2002-2003 byłem pełnomocnikiem wojewody do spraw referendum unijnego. Tego, które miało zdecydować, czy przystąpimy do Unii Europejskiej, czy też nie - opowiada Pinior, który nie kryje, że było mu miło, kiedy kardynał zaprosił go na spotkanie przedświąteczne z dziekanami całej diecezji; było to jeszcze przed jej podziałem. - W czasie tego spotkania poprosił, bym opowiedział o Unii Europejskiej. Wywiązała się luźna dyskusja, głos zabierali również księża nieprzekonani do naszego akcesu. I wtedy kardynał nachylił się do mnie i głośnym szeptem powiedział: "Niech pan ich nie słucha, oni mówią radiem Rydzyka".

Wszyscy podkreślają, że kardynał Henryk Gulbinowicz zawsze ciepło, trochę jak syna marnotrawnego, traktował Władysława Frasyniuka. - Pierwszy raz spotkałem się z kardynałem, kiedy zostałem szefem dolnośląskiej Solidarności. Miałem wtedy 26 lat. Kardynał rozmawiał ze mną i mówił, że do tej pory w Polsce była tylko jedna autonomiczna organizacja - Kościół. Teraz jest druga - Solidarność. I tłumaczył, że obie te organizacje powinny zachować autonomię nie tylko wobec PZPR, ale również wobec siebie, że oczywiście będą sprawy, które będą nas łączyć, ale też sprawy, które będą nas dzielić. Dlatego tak ważna jest autonomia.
- Od tych autonomii oczy robiły mi się coraz większe - uśmiecha się Frasyniuk. - W końcu kardynał zauważył to, westchnął, i powiedział z tym charakterystycznym wileńskim zaśpiewem: "Panie Władku, powiem prosto. Chodzi o to, żeby pan nigdy z mównicy nie przemawiał, a ja z przyczepy samochodowej". To jest najprostsza definicja państwa świeckiego, jaką słyszałem - kończy Frasyniuk.
Niedługo potem, już w stanie wojennym, w czasie kolejnej rozmowy z kardynałem, Frasyniuk usłyszał: "Panie Władku, niech pan napisze do papieża o tym, co się dzieje w kraju"...
- Ja? Ależ tyle osób jeździ do papieża, na pewno opowiadają mu o sytuacji w kraju - bronił się Frasyniuk.
- Właśnie, panie Władku, jeżdżą do papieża, znaczy się paszporty mają, znaczy się mają inną perspektywę niż pan. Niech pan pisze...

O 80 milionach Solidarności przechowywanych u kardynała Gulbinowicza słyszał chyba każdy. Józef Pinior wspomina, że kiedy rozmawiali o ukryciu pieniędzy Solidarności w pałacu arcybiskupim, kardynałowi rozbłysły oczy. Radością, bo nadchodziła przygoda. - Byłem mu wdzięczny, że się zgodził - mówi Pinior. - To pokazywało jego klasę jako człowieka, przecież nie znał nas dobrze, mógł podejrzewać prowokację. Z powierzonymi pieniędzmi zawsze wiążą się problemy.

Jedną z osób, które były upoważnione do odbierania solidarnościowych funduszy i przekazywania ich dalej, był Rafał Dutkiewicz. I to on opowiadał, jak rozmawiał o pieniądzach Solidarności z biskupem Adamem Dyczkowskim, również wtajemniczonym w tę sprawę. Obaj, wiedząc o możliwości podsłuchu w pałacu arcybiskupim, używali szyfru. I biskup Dyczkowski mówi do kardynała: - Przyszedł Dutkiewicz po pieniądze na ochronkę. Kardynał na to: - Na ochronkę? Czy ten Dutkiewicz zwariował?

W stanie wojennym, podczas rewizji w mieszkaniu Tomasza Surowca w ręce Służby Bezpieczeństwa wpadł dokument (z kwietnia 1981 r.) mówiący, że u metropolity wrocławskiego zdeponowano 10 milionów złotych należących do Solidarności. Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa wypytywali kardynała o te pieniądze i w końcu powiedzieli, że będzie musiał je oddać. Bo to pieniądze należące do zdelegalizowanych związków zawodowych.

Metropolita stwierdził, że to depozyt, a depozyt rzecz święta. I na tym pierwsza rozmowa się zakończyła. Wiadomo było, że temat powróci, więc kardynał Gulbinowicz wezwał do siebie Frasyniuka i zapowiedział: "Panie Władku, trzeba tę sprawę ostatecznie rozwiązać".

- Zapytałem, jak to zrobić - opowiada Frasyniuk. - I usłyszałem: "Panie Władku, niech pan napisze oświadczenie, że przekazuje pan te pieniądze na Towarzystwo Brata Alberta". "No dobrze" - mówię - "ale z jaką datą?". Kardynał oburzony: "Oczywiście dzisiejszą, nie możemy kłamać".

Kiedy SB zaczęła znowu męczyć kardynała o 10 milionów, ten wyciągnął akt darowizny i stwierdził, że pieniądze zostały legalnie przekazane na Towarzystwo Brata Alberta. Funkcjonariusze SB byli oburzeni: "Ale to podpis Frasyniuka, a to przestępca poszukiwany listem gończym". Kardynał bez mrugnięcia okiem odpowiedział: "Dla was przestępca, dla mnie darczyńca".
Władysław Frasyniuk uśmiecha się na jeszcze jedno wspomnienie.

- Wyszedłem z więzienia - opowiada. - Urwałem się SB i minęło trochę czasu, zanim dotarłem do domu. Kiedy się tam pojawiłem, żona mówi do mnie: "Natychmiast idź do kościoła, tam trwają modlitwy w twojej intencji". Poszedłem. To był kościół przy ul Bujwida. Ludzi masa, SB w gotowości i nagle zrobiła się regularna zadyma - z ZOMO, armatkami wodnymi. Po powrocie do domu czekała na mnie informacja, że mam się stawić u kardynała. Stawiłem się. Kardynał pyta: "Panie Władku, po co pan poszedł do kościoła?". Ja na to: "Poszedłem się pomodlić". A kardynał: "Ot durny, ot durny, to on nie wie, że Bóg jest wszędzie? Trzeba się było pomodlić w domu".
Jarosław Obremski wspomina, że po raz pierwszy spotkał się z kardynałem jeszcze na studiach. W duszpasterstwie akademickim wpadli na pomysł organizowania obozów adaptacyjnych dla studentów pierwszego roku w Białym Dunajcu. Obremski z kolegami stawił się u metropolity, żeby o tym pomyśle porozmawiać. Jego eminencja akurat wrócił z Włoch. Na stole stały cukierki, a wśród nich i włoskie. - Jestem łasuchem, a te włoskie cukierki były cudowne - uśmiecha się Obremski. - Zjadłem jednego, potem drugiego i trzeciego. Moi koledzy, sparaliżowani faktem, że rozmawiają z tak znaczną osobą, nie sięgnęli nawet po jednego. Jego eminencja popatrzył na nas i mówi: "Jedzcie cukierki, bo ten z końca stołu wszystkie wam pozjada".

Z duszpasterstwem akademickim Obremski ma jeszcze jedno wspomnienie. - Kiedy szefem wszystkich duszpasterstw akademickich we Wrocławiu został Wacek Giermek, miał porozmawiać z metropolitą. Przyszedł na spotkanie i czekała na niego kartka "Nie mogę być o 13, będę o 14". Wacek,niewiele myśląc, odpisał na tej kartce: "Nie mogę być o 14, będę o 15".

A Władysław Frasyniuk wspomina kolejne spotkanie w stanie wojennym. - Jego eminencja zlustrował mnie wzrokiem, popatrzył na buty i mówi: "Lichutkie te buty, zima idzie. Panie Władku, w takich butach nie da się chodzić. Dostaliśmy właśnie transport z Włoch, zaraz panu damy nowe". Ja na to oczywiście, że nie trzeba, ale kardynał już wołał biskupa Janiaka, który był wtedy bodajże jego sekretarzem.

Po chwili biskup Janiak przyszedł, kardynał mówi, że trzeba dać "panu Władkowi nowe buty, bo te, które ma, już są lichutkie, a zima idzie". I pyta, który numer butów Frasyniuk nosi. 42 - pada w odpowiedzi, a metropolita mówi biskupowi Janiakowi, żeby poszukał odpowiedniej pary.

- A ten zbladł, zrobił się zielony, a potem mówi, że butów już nie ma, bo alumnom wszystkie rozdali - wspomina Frasyniuk. - Kardynał spojrzał na buty biskupa Janiaka i mówi: "Dobre trzewiki. On na to, że właśnie z tego włoskiego transportu. A kardynał: a który numer Janiak nosi? Kiedy usłyszał, że 42,5, mówi: "Zdejmuj, panu Władkowi je damy". Ja znowu, że nie trzeba, poza tym za duże, ja mniejszy numer noszę. A kardynał: "Panie Władku, my ze Wschodu wiemy, że jak zima przyjdzie, to buty trzeba mieć dobre, a jak za duże, wystarczy gazety napchać"...

Maciej Łagiewski, dyrektor Muzeum Miejskiego we Wrocławiu, przyznaje, że anegdot związanych z kardynałem są tysiące.
Wiadomo, że jest smakoszem, ale najlepsza na świecie jest dla niego zupa pomidorowa jaką robiła jego mama. Wiadomo, że zasłania się wiekiem, głuchotą, ale jak chce coś usłyszeć, to wyciąga z kieszeni aparat słuchowy, który dostał w prezencie od grupy biznesmenów. Nie nosi go zawsze, bo jak się czasem przyznaje, nie chce słyszeć tych wszystkich głupot, jakie ludzie wokół gadają .
Maciej Łagiewski podkreśla, że nie sposób ocenić zasług kardynała w ratowaniu zabytków. I wymienia: - Ile on cennych rzeczy wywiózł z różnych kościołów, kościółków, wręcz zarekwirował, ratując je przed zniszczeniem czy kradzieżą. Zawsze będę mu wdzięczny za pomoc, jakiej nam udzielił przy dotarciu do zbiorów Muzeum Archidiecezjalnego i skarbca katedry.

Uznanie musi być wzajemne. Maciej Łagiewski w uznaniu zasług dostał od byłego metropolity krzyż kardynalski. W czasie uroczystości szybko okazało się, że dyrektor musiałby klęknąć przed kardynałem, aby ten bez problemów mógł mu go powiesić na szyi. Gulbinowicz więc, nie zastanawiając się zbyt długo, wręczył krzyż Łagiewskiemu i powiedział: "Niech go sobie dyrektor sam zawiesi".
Władysław Frasyniuk wspomina, że raz wyprowadził kardynała z równowagi. Służba Bezpieczeństwa naciskała na metropolitę wrocławskiego, by kapelana podziemnej Solidarności - księdza Stanisława Orzechowskiego - wysłał do parafii poza Wrocław.
- Przychodziło do mnie mnóstwo osób, znajomych z opozycji i wszyscy prosili, żebym poszedł do kardynała w tej sprawie - wspomina Frasyniuk. - Poszedłem. Przyjął mnie w małym gabinecie, w którym stała ława ze szklanym blatem, na niej leżało mnóstwo książek. Rozmawiamy, ja przekonuję jego eminencję, ten się coraz bardziej denerwuje. W końcu chwycił duże tomiszcze leżące na samym wierzchu sterty książek i walnął w ławę. Popatrzył na mnie i mówi: "Chodźmy na kolację, bo się jeszcze pobijemy". Ja niewiele myśląc odpowiadam: "Niech kardynał spojrzy w lustro i zobaczy, czy się pobijemy". Kardynał jeszcze raz mówi: "Chodźmy na kolację, bo się pozabijamy".

Zrobiło mi się głupio, idziemy po schodach, a ja zastanawiam się, jak tu kardynała przeprosić. W końcu siadamy do stołu, siostry zaglądają i pytają, czy podać wino. Kardynał na to: "Nie, wódeczkę będziemy pić". Zaczynam przepraszać, coś wyjaśniać. A kardynał popatrzył na mnie i mówi: "Panie Władku, ja panu coś powiem. Powiem litewskie przysłowie: Ugryzła żmija Litwina, niech ci nie szkoda Litwina, bo zdechnie gadzina".

I jak się kończy ta historia? - Ksiądz Orzechowski został we Wrocławiu - uśmiecha się Frasyniuk.
Kardynał Henryk Gulbinowicz zawsze hołdował kresowej gościnności.
Jarosław Obremski wspomina: - Któregoś dnia, w czasie kiedy byłem przewodniczącym rady miejskiej, kardynał zapytał mnie, czy wiem, że we Wrocławiu odbędzie się zjazd kościołów starokatolickich. I dodaje: "Dla nas to antychrysty, ale pan musi się z nimi przywitać, bo przecież jesteśmy gospodarzami".

- Nigdy nie pytał człowieka, skąd przychodzi, jakie poglądy, jaki bagaż - mówi Józef Pinior. - To niezwykły człowiek. Taki wzorzec kresowego szlachcica, błyskotliwego, z ogromną kulturą, wiedzą, odwołującego się tradycji, ale równocześnie otwartego na innych.
Jeszcze dzisiaj niektórzy wspominają, jak na pożegnaniu kardynała wystąpił były już przewodniczący wrocławskiej gminy żydowskiej. I zaczął się rozpływać nad wzajemnymi stosunkami, nad tym, jak zawsze gmina mogła liczyć na wsparcie ze strony kardynała, mówić o wspólnych modlitwach. Kardynał pochylił się wtedy do osoby siedzącej obok i scenicznym szeptem powiedział: "Chyba przesadził"...

Kilka historii wiąże sie też z wizytami papieża Jana Pawła II we Wrocławiu. Jest rok 1983. Każdy szczegół papieskiej pielgrzymki trzeba było uzgadniać ze służbami specjalnymi i partyjnymi oficjelami. Rozmowy były bardzo długie i żmudne. Ostatecznie omówiono każdy szczegół. Ustalono, że papież spotka się z wrocławianami na Partynicach. Wydawało się, że metropolicie nie zostawiono żadnej możliwości manewru. Do momentu, kiedy nie postawiono ołtarza na Partynicach. Jezus miał palce złożone w literę "V". "V" jak "Victoria" oczywiście.

Dwadzieścia kilka lat później papież znowu miał odwiedzić Wrocław, bo tu odbywał się Kongres Eucharystyczny. Wszyscy stają na głowie, by miasto prezentowało się jak najlepiej. Współpracę deklarują też przedstawiciele różnych firm. Jedna obiecuje, że wyposaży centrum prasowe. Na spotkaniu z kardynałem przedstawiciel owego przedsiębiorstwa mówi, że jego firma wypożyczy potrzebny sprzęt. Kardynał na to: "Nic nie słyszę, proszę głośniej". Przedstawiciel powtarza swoją kwestię, a kardynał swoją. I tak ze trzy razy. W końcu przedsiębiorca skapitulował i zadeklarował, że jego firma podaruje kurii potrzebny sprzęt.

Podczas przygotowań do Kongresu Eucharystycznego Jarosław Obremski uzgadniał szczegóły u biskupa Edwarda Janiaka.
- Rozmawialiśmy przy koniaczku, nagle dzwoni telefon - opowiada Jarosław Obremski. - Biskup odebrał, zerwał się , stanął na baczność. Słyszę, jak mówi: "Tak, eminencjo, oczywiście, eminencjo"... Potem mówi mi: "Kardynał powiedział, że możemy dalej dyskutować, ale mamy zasłonić okna, bo siostrzyczki się gorszą".

W połowie lat 90. ubiegłego wieku ówczesny wójt Kobierzyc, symbolu gospodarczego sukcesu, zaprosił na otwarcie nowo wybudowanej szkoły Naprawdę Ważne Osobistości. Obok siebie postawił prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i metropolitę wrocławskiego kardynała Henryka Gulbinowicza.

Łatwo sobie wyobrazić miny zebranych, kiedy nagle, po odmówieniu modlitwy i poświęceniu szkoły, kardynał ze swoim słynnym, szelmowskim uśmiechem odwrócił się, i ze słowami: "Tradycja każe, by gospodarz pobłogosławił nowy dom". I podał kropidło prezydentowi. Ten stanął na wysokości zadania i zdjęcia prezydenta Kwaśniewskiego z kropidłem obiegły całą polską prasę. Samą historię można by wpisać do sztambucha wszystkim tym, którzy lubią sytuacje czarno-białe, proste i oczywiste.

Prof. Andrzej Wiszniewski wspomina z kolei, jak w 1986 roku na wrocławskich uczelniach odbywała się weryfikacja. Nastroje były, oględnie mówiąc, podłe. I wtedy pojawił się pomysł, by zorganizować opłatek z kardynałem. Organizatorzy myśleli, że do siedziby seminarium duchownego przyjdzie może ze 30 osób. Przyszło ponad 200.
- Kardynał nauczył mnie też bardzo ważnej rzeczy - wspomina prof. Wiszniewski.- Pamiętam, że w Solidarności Walczącej zdecydowaliśmy, że będziemy mu dostarczać dossier prasowe z drugiego obiegu, oficjalnej prasy, audycji radiowych. Raporty miałem przekazywać ja. I pojechałem do pałacu z pierwszym, jakieś 50 stron maszynopisu. Daję go kardynałowi. A ten wziął do ręki, spojrzał na te papiery, potem na mnie i powiedział "To pan nie wie, że jak się chce, żeby kardynał coś przeczytał, to nie może to mieć więcej niż pół strony?". Dzisiaj powtarzam studentom, jak ważna w komunikacji społecznej jest zwięzłość - śmieje się Wiszniewski.

Każdy, kto poznał kardynała, podkreśla, że to wyjątkowa postać. Są słowa, które uchodzą tylko jemu, za które nikt się nie obraża. Tak jak wtedy, kiedy jednemu z biskupów dolnośląskich na uroczystym jubileuszu powiedział w kościele pełnym ludzi: "Obrósł ksiądz biskup w dobra materialne, teraz przyszła pora na duchowe". Kiedy zbliżał się czas przejścia na emeryturę, kardynał Henryk Gulbinowicz podobno często opowiadał, że najchętniej zaszyłby się w jakiejś samotni, że marzy mu się pustelnia...

Jego samotnią jest Henryków, a wtajemniczeni opowiadają, że śladem marzeń o życiu eremity jest portret kardynała wiszący w jego pokojach. Jest na nim przedstawiony we franciszkańskim habicie, otoczony stadkiem kóz, które pasie...

Ale warto wiedzieć, że niezależnie od marzeń o kozach i pustelniczym życiu, kardynał był zawsze świetnie we wszystkim zorientowany. Kiedy w roku 2000 roku kardynał Joseph Ratzinger odbierał we Wrocławiu tytuł doktora honoris causa, metropolita wrocławski zadzwonił do ówczesnego marszałka województwa Jana Waszkiewicza, i powiedział, zapraszając na spotkanie z gościem: "Pan musi przyjść i uścisnąć rękę przyszłemu papieżowi".

Hanna Wieczorek, współpraca Katarzyna Kaczorowska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Anegdoty o kardynale Henryku Gulbinowiczu? Są ich tysiące! - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska