Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pożegnanie z Afryką

Piotr Kanikowski
Zarząd KGHM  nie podjął decyzji, co dalej z kongijską inwestycją
Zarząd KGHM nie podjął decyzji, co dalej z kongijską inwestycją Archiwum KGHM
Ucieczkę z Konga zaplanowali w najmniejszych detalach i w wielkiej tajemnicy. Gdyby coś się wydało, mogliby zginąć. Piszemy o dramatycznym końcu marzeń o kopalni KGHM w sercu Czarnego Lądu.

W Kongu biały człowiek jest wart tyle, co jego pieniądze. Tyle, ile może zapłacić - za wodę, za jedzenie, za ochronę... Licząc w ten sposób, Polacy z KGHM Congo wkrótce nie byliby warci nic.
- Kongijski urząd skarbowy bezprawnie zablokował konta spółki. W gotówce zostały nam już wyłącznie 3 tysiące dolarów na wyjazd - opowiada prezes spółki Grzegorz Lipień.
Razem z trzema innymi pracownikami w dramatycznych okolicznościach ewakuował się w tym tygodniu z Afryki.

Tak kończy się trzynastoletnia historia Kimpe - pierwszej zagranicznej kopalni KGHM. Pochłonęła co najmniej 36 mln dolarów. W Afryce została hałda nieprzetopionej rudy, zbudowany w środku buszu obóz, jedna w miarę nowa koparka i trochę starych, dziesięcioletnich maszyn, cudem utrzymywanych na chodzie przez mechaników.

Miejscowi - byli pracownicy polskiej spółki KGHM Congo s.p.r.l. - pewnie strzegą teraz tego mienia przed złodziejami, tak jak na każdym kroku pilnowali prezesa i resztę Polaków.
W Katandze - południowej prowincji Kongo - właśnie kończy się pora deszczowa i nadciąga straszliwy głód. Przemysł miedziowy, który dawał utrzymanie miejscowej ludności, runął.

Przez kryzys gospodarczy, toczoną na północy Demokratycznej Republiki Kongo wojnę domową, niestabilną sytuację polityczną i wszechobecną korupcję z ponad 70 zagranicznych przedsiębiorstw górniczych w Katandze zostało może 30. Mimo posiadania największych na świecie złóż miedzi, setki tysięcy mieszkańców Konga trafiło na bruk. Polacy, którzy prowadzili tu własną kopalnię i świadczyli usługi górnicze dla innych przedsiębiorców, i tak długo opierali się przeciwnościom.

KGHM miał wśród tubylców dobrą markę jako pracodawca, płacił i dbał o swoją załogę. Kongijczycy odwdzięczali się lojalnością. Ci, którzy pracowali tu od początku, identyfikowali się z polską firmą niczym starzy górnicy z zagłębia miedziowego. Dlatego Grzegorzowi Lipieniowi żal, że nie mógł już nic dla nich zrobić.

Odkąd w lutym kongijski fiskus bezprawnie zajął konta spółki we wszystkich bankach, firma nie mogła płacić pracownikom. Urzędnicy skarbówki uznali , że dziesięć lat temu pomiędzy KGHM a jej spółką córką KGHM Congo s.p.r.l. doszło do fikcyjnej sprzedaży rudy. Naliczono za to 2,6 mln dolarów kary. Polacy nie zamierzali spłacać urojonego długu, więc na poczet należności skarbówka zajęła cały majątek Congo. Spółka została pozbawiona możliwości kontynuowania działalności.
Nieco wcześniej specjalna rządowa komisja, która weryfikowała zagraniczne koncesje górnicze, zakwestionowała prawo Polaków do kongijskiej rudy. Podpisana z rządowym koncernem Sodimico w 2004 roku umowa na eksploatację złoża w Kimpe miała obowiązywać do 2012 roku. W lutym zezwolenie zostało cofnięte, choć Polacy nie dali po temu żadnych powodów: koncesja została zarejestrowana w katastrze górniczym Demokratycznej Republiki Konga, a firma regularnie uiszczała wynikające z niej opłaty.

Sytuacja KGHM Congo nie była odosobniona. Podobny los spotkał wiele innych zagranicznych firm działających w Kongu.
Do problemów z urzędnikami doszły protesty załogi, która - mimo zajęcia kont przez skarbówkę - domagała się zapłaty za pracę. Tłum blokował biuro spółki, ludzie kładli się pod koła samochodu. Ich dzieci wyrzucano ze szkół, bo nie mieli z czego płacić za naukę.

Z dnia na dzień sytuacja robiła się coraz poważniejsza i groziła niekontrolowanym wybuchem. Żeby choć trochę uspokoić nastroje i zapobiec głodowi, prezes kupował dla tubylców mąkę i olej. Ale nie dało się tego ciągnąć w nieskończoność.

W Kimpe przebywało czterech Polaków: prezes Grzegorz Lipień, główna księgowa, trzeci pracownik i serwisant z Huty Stalowa Wola. Po konsultacji z Ministerstwem Spraw Zagranicznych władze KGHM uznały, że trzeba ich wycofać z Afryki. Uznano, że życie jest ważniejsze od jakichkolwiek pieniędzy.
"MSZ z zaniepokojeniem przyjęło do wiadomości fakt, że w Kongu nadal pozostaje polski personel Państwa spółki" - pisze Wojciech Ponikowski z departamentu zagranicznej polityki ekonomicznej. Informuje o zamknięciu polskiej ambasady w Kinszasie i doradza ewakuację załogi.

Wcześniej zdarzył się napad na dwóch Chińczyków, którzy jechali już na lotnisko. Droga wiedzie przez busz, broń jest dostępna, po człowieku może nie zostać ślad. Na dzień wyjazdu wybrano środę 25 marca. Po południu Polacy spokojnie spakowali najpotrzebniejsze rzeczy osobiste i schowali walizki pod plandeką w samochodzie. Unikając ochroniarzy, strzegących majątku Congo s.p.r.l., pojechali na południe, ku zwiastującej wybawienie granicy z Zambią.

Porzucony samochód wzbudziłby pewnie czyjeś zainteresowanie, więc po drodze zabrali ze sobą zaufanego pracownika, aby odprowadził auto do bazy. Powiedzieli mu, że wybierają się na dwudniowe safari do parku Livingstone.
Kongijsko-zambijska granica to dwie bramki, szeroki, błotnisty pas ziemi niczyjej i kilka ciężarówek. Trzeba się było opłacić celnikom i przeprowadzaczowi, który z urzędu załatwia formalności wizowe. W Kongu należy być przygotowanym, że co jakiś czas oficjalny reprezentant państwa wyciągnie ręce po łapówkę. Jest państwowa policja, wojsko, służba zdrowia, ale rząd im nie płaci. By nie umrzeć z głodu, utrzymują się z tego, co wyłudzą od obywateli.

W Kimpe Polacy opłacali na stałe pięciu policjantów, aby nie być nękanym przez innych funkcjonariuszy. Policjanci razem z ochroniarzami pilnowali obozu, chronili hałdę, stanowili eskortę przy wyjazdach za miasto. Siedzący po prawej stronie funkcjonariusz był sygnałem dla innych, że ten cudzoziemiec już się opłacił komu trzeba.
- Odetchnąłem z ulgą, gdy stanęliśmy po zambijskiej stronie. To zupełnie inny kraj, z porządną infrastrukturą. Bardziej europejski niż Kongo, bo przez lata był kolonią brytyjską - mówi Grzegorz Lipień.

Polacy zdążyli przekroczyć granicę w ostatniej chwili. Piętnaście minut później zostałaby zamknięta - z Konga można wyjechać tylko do godziny osiemnastej.
Noc spędzili w hotelu w Ndoli, bezpiecznym, bo ogrodzonym i - jak wiele domów w okolicy - pod prądem, mającym odstraszać złodziei. Wcześniej zarezerwowali miejsca w samolocie, który miał ich wywieźć ku Europie. Od wtorku są w Polsce, cali i zdrowi, choć niemiłosiernie umęczeni.

W Kimpe została Fruzia - czarna kotka w białe łatki, którą na początku polskiej inwestycji jakiś afrykański pracownik podarował pierwszemu prezesowi Congo. 12 lat mieszkała wśród Polaków w urządzonej z baraków bazie, wierna jak pies i mądrzejsza od jakiegokolwiek zwierzęcia. Sama wybierała sobie kolejnych panów, układała im się na ramieniu do snu. Ostatnim właścicielem Fruzi był Grzegorz Lipień.

Zarząd KGHM Polska Miedź nie podjął jeszcze formalnej decyzji, co dalej z kongijską inwestycją. Wszystko wskazuje jednak na to, że następuje ostateczne pożegnanie z Afryką. Bo raczej nie ma tam po co wracać. Poza Fruzią, w Kongu zostały już tylko złudzenia i rozczarowania.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska