Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anna Maria Jopek: Na świat patrzę z optymizmem

Redakcja
Z Anną Marią Jopek, wokalistką, która wydała właśnie trzy płyty jednocześnie, rozmawia Robert Migdał

Właśnie wydała Pani trzy płyty, i to w tym samym momencie. To dość nietypowe w czasach, kiedy inni artyści narzekają, że ciężko, że trudno, że można owszem coś nagrać, ale tak raz na trzy lata. Bo pieniędzy nie ma, ludzie nie kupują płyt. Pani jest z tych osób, które optymistycznie patrzą na świat? I czemu trzy płyty naraz? Czy dlatego, że nie mogła się Pani doczekać aż "wyda na świat" te swoje dzieci?
Jestem niecierpliwa. Wiecznie poszukuję, ryzykuję, uwielbiam spotykać nowych ludzi, muzykować z nimi. Patrzę, co powstanie na styku naszych kultur, tradycji. Będąc wiecznie w drodze, nie wyobrażałam sobie, bym mogła teraz wydawać po jednej z tych płyt co roku. One mówią prawdę o mnie "teraz", też nie całą. Tak, patrzę zawsze na świat z optymizmem. Na zgryzotę po prostu nie mam czasu. Ona i tak nie przyda się na nic.

Zacznijmy od płyty "Haiku". Muszę o nią zapytać na początku, bo jest na niej "O mój rozmarynie" - moje najcudowniejsze wspomnienie z dzieciństwa. Moja ukochana babcia Jasia śpiewała mi ją...

W ostatnim sezonie byłam pięciokrotnie w Japonii. Mam tam przyjaciół. Od kilku lat współpracuję z najwybitniejszym tam artystą jazzowym, Makoto Ozone. Nasza zażyłość zaczęła się od jego płyty chopinowskiej. Przyszła pora na rewizytę. Chciałam sprawdzić, co się stanie, jeśli w ostrożnie wybrane nasze stare pieśni wpleciemy tę japońską powściągliwość i skupienie. "Rozmaryn" śpiewałam od dawna, ale dopiero teraz zdecydowałam się wydać go oficjalnie, bo właśnie w spotkaniu z Makoto uzyskał swoją pełnię. I Pedro Nazaruk gra tam na starej polskiej cytrze, która brzmi jak koto, tradycyjny japoński instrument. Zaprosiliśmy do nas także flecistę antycznego teatru kabuki, Tomohiro Fukuharę. Nastrój, jaki on stwarza, jest metafizyczny.

Oprócz "O mój rozmarynie" są też takie perełki, jak "Cyraneczka", "Kujawiak" i "Hej, przeleciał ptaszek". Nie bała się Pani porównań do cudownego wykonania tej ostatniej przez Irenę Santor? Te piosenki z Mazowsza to powrót do czasów dzieciństwa, do wspomnień dźwięków, jakimi rozbrzmiewał dom?
Wychowałam się za kulisami Mazowsza. To były pierwsze piosenki, jakie słyszałam w życiu. Mam nadzieję, że podeszliśmy do nich z szacunkiem i wdzięcznością za te prawykonania.

Skąd pomysł na "Haiku"? Skąd to zafascynowanie Japonią - co jest w niej pociągającego, magicznego? Słyszałem, że zaczęło się od rodzinnego domu, rodziców, którzy wracając z występów z Mazowszem, przywozili Pani kawałek tamtego świata...
Tak, miałam stare japońskie lalki, gejsze. To tak cudownie pobudzało wyobraźnię dziec-ka w owych szarych czasach! Marzyłam o Japonii przez całe życie. Dotarłam tam po raz pierwszy dopiero w 2005 roku. Ogromnie mi odpowiada tamta cisza, szacunek dla drugiego człowieka, tęsknota za harmonią w życiu i sztuce. To, obok Polski, moje ukochane miejsce do grania.

Jak doszło do waszej współpracy z Makoto?
Poznała nas w Tokio pani ambasador Jadwiga Rodowicz. Makoto przyszedł na jeden z moich koncertów w Blue Note i wyznał, że marzy mu się płyta z muzyką Chopina. Zaprosił mnie do współpracy. Mam nadzieję, że udało nam się stworzyć coś niekonwencjonalnego, sięgającego w głąb chopinowskiej tradycji. I okazało się, że pasujemy do siebie jak mało kto, muzycznym temperamentem, otwartością, oboje tak gotowi, by przede wszystkim słuchać się nawzajem.

Czy miała Pani jakieś obawy przystępując do nagrania "Haiku"? Że nie uda się połączenie dźwięków dwóch różnych kultur?
Oczywiście. O ile wiem, na taką skalę nie było to wcześniej przedsięwzięte. Oboje z Makoto mieliśmy nie tyle wątpliwości, co byliśmy zwyczajnie ciekawi, wyczekiwaliśmy tych pierwszych prób, nieświadomi, w którą stronę zabierze nas muzyka.
Przy nagrywaniu płyty "Polanna" czuła się Pani swobodniej? W "polskich klimatach"? Skąd tytuł "Polanna"? Anna - Polka?
Wydał nam się pojemny i piękny. Od zawsze poszukuję tego wspólnego dla polskiej muzyki pierwiastka, czułej melancholii z odrobiną buty, mrocznej tęsknoty i nutką rozpaczy. Nie ma na to słowa. Portugalczycy mają fado, Hiszpanie flamenco: my mamy… no właśnie, może polannę?

Mieszka Pani w Polsce, Portugalii, podróżuje, nagrywa i koncertuje na całym świecie. Gdzie jest Pani miejsce na Ziemi? Jest takie miejsce, do którego Pani wraca, przyjeżdża i myśli sobie: "Tak, to mój dom".
Mój dom jest zawsze tu, w Polsce, na warszawskim Żoliborzu. Tu się wychowałam, uczyłam się, poznawałam muzykę, tu mieszka moja rodzina. Ale z drugiej strony jestem tak otwarta i zachłanna na nowe spotkania właściwie wszędzie na świecie. Jesteśmy w tej epoce po raz pierwszy naprawdę tak blisko siebie. Żal byłoby tego nie wykorzystać.

Zaskoczył mnie dobór utworów na tę płytę: "Kiedy ranne wstają zorze", "Uciekaj, uciekaj" Skaldów, "Dziś do ciebie przyjść nie mogę"... Dość różnorodne piosenki. Czym się Pani kierowała, dobierając je na płytę? Piosenek jest 13. Pewnie wiele trzeba było odrzucić. Trudno było?
Wszystkie one mają właśnie tę szczególną, tęskną, ściśle polską nutę, choć powstały na przestrzeni prawie połowy tysiąca lat. Czy trudno? Zajęło to sporo czasu, ale przyszło naturalnie.
Jest i Moniuszko, i Szymanowski, a nawet pieśń harcerska...
Zależało nam, by to spektrum było jak najszersze. Klasyka; pieśń polna; harcerska; muzyka współczesna, dwudziestowieczna; melodie z lat wojny. A wszystko połączone splotem naszej odwiecznej wrażliwości, tak trudnym do uchwycenia i nazwania. Niezwykła jest też obsada: muzycy klasyczni, folkowi, jazzowi obok siebie. Wielki Gil Goldstein z Nowego Jorku i fenomenalny Kubańczyk Gonzalo Rubalcaba. Na tym też nam zależało, by usłyszeć, jak oni rozumieją polskość w muzyce.

A skąd pomysł na krążek "Sobremesa"? Co oznacza ten tytuł? I jak się udało zaprosić tak wielu znakomitych muzyków do pracy nad tą płytą: Beto Betuk, Paulo de Carvalho, Tito Paris?
"Sobremesa" znaczy deser. Po tych naszych trudniejszych projektach. To świetlana, ciepła, jasna płyta. Spotkanie przyjaciół z Lizbony. Rozkoszny tygiel tak wielu kultur. Brazylijska bossa i jej bodaj największy dziś ambasador Ivan Lins; Puls z Cabo Verde z Tito i Sarą Tavares; fado z księciem tej muzyki, kapitalnym Camane; zmysłowe rytmy z Angoli, a w nich mój ukochany Yami. Nie ma drugiego takiego miejsca na Ziemi, jak Lizbona. Chcieliśmy o tym opowiedzieć.
Ta płyta jest niesamowita - włączam ją i jestem w innym świecie. Aż chce się pojechać na południe Europy.
Zapraszam.

Muzycznie nie stoi Pani w miejscu. Cały czas nas Pani zaskakuje. Ma już Pani pomysł na kolejną, a może kolejne płyty? Zdradzi Pani, nad czym będzie pracować w najbliższym czasie?
Mam mnóstwo pomysłów. Ale teraz cieszę się najbardziej na spotkania ze słuchaczami, kolejno w każdym z tych projektów. Zaczynam z Portugalczykami, cały listopad w Polsce. Przywieziemy trochę światła pod nasze chmurne, jesienne niebo. Potem Japonia, dwukrotnie. Raz z "Polanną", raz z "Hai-ku". Jak dobrze, że wciąż tak łaknę muzyki. Ona nie ma dna ani końca. Jest niewyczerpana.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska